List o relacjach.
list o relacjach.
Jesteśmy zawsze w jakiejś relacji. Najbliżej ze swoim ciałem i wszystkim cielesnym, co tylko to słowo mieści. Zaraz potem w relacji z ludźmi, ze zwierzętami, z mikro- i makroświatem wokół nas. Wreszcie z własnym życiem.
Najprostsza i najważniejsza, utrzymująca nas przy życiu, to oddech. To, jaką ilość powietrza i na jak długo wezmę do płuc, przeniesie się na każdą cząstkę ciała. I jego żywotność, bo podobno mamy w życiu określoną ilość oddechów.
Uczę się więc wreszcie oddychać, długo i nieśpiesznie, mówię do ciała, żeby brało z tego, ile może i umie, calutkie, po czubek głowy.
Nie udaje mi się już wiara mojej głowy w opowieść o wiecznym samorozwoju. Rozsypała mi się jakiś czas temu narracja o byciu coraz lepszą, podczas kiedy z roku na rok coraz bardziej musiałam stawać na palcach, żeby wyjrzeć przez okno, za którym miała być kraina wiecznej szczęśliwości. Któregoś roku okno okazało się za wysoko i dalej już nie mogłam się wspiąć.
I nawet nie było mi przykro, jedyne, co poczułam to zmęczenie tym nieznośnym zajmowaniem się tylko sobą i nieustannym przyglądaniem się, co we mnie nie gra.
Samorozwój na śmierć, co za piękna katastrofa.
Wyrzuciłam do śmieci listę spisanych kursów do zrobienia, podcastów do wysłuchania i warunków, które muszę spełnić, żeby było mi w życiu w końcu dobrze. A właściwie w mojej głowie, bo tam było to całe wyobrażenie wreszcie zadowalającej mnie i mojego dobrego życia.
A to życie przecież w jakiś sposób cały czas takie było. Po prostu dobre. Moje. Jedyne, jakie mam.
Mimo wszystko i choć nie zawsze, bo zawsze nie istnieje. Przynajmniej tu, na wyciągnięcie ręki, może daleko w kosmosie jest inaczej.
Wystarczyło się zatrzymać. Przestać traktować siebie samą, jakby się było jedyną i najważniejszą na świecie, w oderwaniu od żyjącego świata, której cząstką jestem i bez której nie mogę istnieć, w oderwaniu od świata, który mnie karmi – bezwarunkowo.
Dawno temu, w moim innym życiu, napisałam do ciebie, że dobrze jest zajmować się tym, dzięki czemu rośniesz. I potem okazało się, że i u ciebie i u mnie to wzrastanie dzieje się poprzez połączenie i uważną relację z tym, co jest obok, co jest żywe wokół nas. Nie przez nieustanny monolog do lustra (choć akurat rozmowy z samą sobą potrafią być czasem bardzo konstruktywne, byleby były wspierające).
Nikt naprawdę nikt nie skupia się codziennie na mojej twarzy i nosie, którego nie lubię. Nikt nie pamięta dziś mojego głupiego dowcipu z wczoraj. Moich porażek. Częstego nieogarnięcia. Mojego braku dyplomu z ultraświetnych – miękkich i twardych – kompetencji.
Moje życie bez balonu samodoskonalenia, w którym ciągle brakuje mi powietrza, staje się nagle pojemne i mieści to, co w życiu ma wartość. Co powoduje, że poza wszystkim, co trudne, często zdarza mi się, że też brakuje mi powietrza, ale ze zdziwienia i czasem zachwytu.
Że słońce, że tyle mogę zrobić, bo mam przywileje. Że tyle jest wokół, że znowu jestem rano i tyle może się dziś zdarzyć. W tym kontekście świat, w którym żyję, o który mogę dbać, w relacjach, nawet najmniejszych, jest dla mnie dużo większą wartością, niż moje filtrowane, samotne, kompetentne ego.
W tym kontekście, cokolwiek by się nie działo, nie da się zgubić sensów istnienia.
Nawet, kiedy dzieją się końce świata.
Może tam właśnie zaczyna się duchowość? W punkcie, w którym jednak przestajemy myśleć tylko o sobie, a stajemy się czującą cząstką całości?
muzyka na dziś: badbadnottogoog feat. jonah yano :: key to love (is understanding)