Opowieść z pomiędzy.
Opowieść z pomiędzy.
Od jakiegoś już czasu rozsypuje mi się opowieść o mnie samej. Stoję w przestrzeni pomiędzy i nie mam języka, o który mogłabym się oprzeć, odnaleźć się w jakimś nowym akapicie, podtrzymać bezradne ręce albo nadać im wyraźne znaczenie w układaniu całego stosu książek, dzięki którym moje życie i w związku z tym pewnie ja mielibyśmy być lepsi i bardziej sensowni.
Stoję na środku łąki patrząc na nów księżyca zahaczony o wielość migoczących punktów na niebie. Może to jeszcze gwiazdy, tu, blisko mnie, a może w tej dalekiej przestrzeni, której nie mogę sobie nawet wyobrazić, tam wysoko, a która przecież jest, której jestem częścią, to jednak nie gwiazdy, a pył i wspomnienie jakiegoś kształtu, który istniał, a potem stał się czymś innym. Ale ciągle świeci.
Choć w moim języku, tak, jak się go nauczyłam i wobec tego w związku z całym moim światem w moim rozumieniu, ten kształt po prostu przestał żyć, umarł. A przecież wcale tak nie jest.
W ten nów stoję pod drzewem, któremu dwa lata temu opowiadałam o wszystkich swoich lękach, kiedy wydawało mi się, że już nie uniosę tego, co z życiem przyszło. Drzewo zawsze słuchało, liście poruszały się srebrzystym szumem przypominającym trochę dźwięk dzwoneczka koshi. A ja mówiłam do niego, choć nikt nie o to nie prosił, drzewo najmniej. Nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać, czy w ogóle chce słuchać ludzkiej opowieści.
Zaczęłam mu mówić o sobie w październiku, który był taki bardzo ciepły. O tym, jak bardzo się boję i że nie wiem, co będzie dalej. Drzewo milczało, miałam nadzieję, że słuchając, pies kładł się obok i cierpliwie czekał, aż skończę.
I przychodziłam w listopadzie, w środku mgły, kiedy drzewo stało kołysząc od wiatru swoimi nagimi gałęziami. Opowiadałam o sobie w grudniu, pamiętam, że w nowy rok spadł śnieg. Przychodziłam w lutym, wreszcie w kwietniu, coraz rzadziej, tracąc nadzieję, a potem przyszedł czerwiec i więcej już nie przyszłam.
Nie miałam nic więcej do powiedzenia, bo zostałam z dziurą po człowieku, który odszedł. I w końcu – ile drzewo może unieść tego ciągłego zamęczania go i opowiadania tylko o sobie? Przecież chyba są jakieś granice?
Ale dzisiaj jest nów, zimowy i tak cudownie ostry na tle granatowego nieba i stoję znowu obok, a drzewo, które tyle o mnie wie, bez poruszeń i zdziwienia, rozkłada się swymi gałęziami w objęciach tego nowiu.
Dzisiaj nie mówię głośno ani słowa, ale w swojej głowie opowiadam drzewu, co u mnie. Że już wiem, że nie zdążę być w tych wszystkich pięknych miejscach, o których marzę stojąc w kuchni i krojąc marchewkę. Nie zdążę być tam, gdzie dzieje się to piękne, jasne życie i wszyscy głośno się śmieją, podczas kiedy ja przeganiam cień z twarzy, który ciągle wraca.
Opowiadam mu, że jestem zmęczona tą opowieścią o sobie.
A kiedy odchodzę potem w kierunku domu, pies i ja (lubię się dopasowywać do psiego tempa, kiedy nigdzie się nam nie spieszy i czasem myślę, że to ona prowadzi mnie, a nie odwrotnie), myślę, że może więc usiądę jutro rano w mojej małej kuchni. Otworzę okno, wcześnie rano, pomyślę o drzewie, które cierpliwie słucha i rozejrzę się, co dostałam, co mam i wejdę w nową opowieść, poszukam języka do niej. Opowieść większą, która nie ma końca, w której nie muszę wszystkiego rozumieć i samorozwijać się na śmierć. A w której przynależę do świata bez żadnych warunków. Przyjrzę się drzewu, jeszcze raz i sobie, nam – żywym.
Ż y w y m – domem dla siebie i dla innych.
Zobaczę, co będzie dalej.
muzyka na dziś: tv girl :: blue hair