list o tym, że nie jesteśmy tym, co mamy w głowie.
List o tym, że nie jesteśmy tym, co mamy w głowie.
Björn N. Lindeblad mieszkał kilkanaście lat w tajskim klasztorze, praktykując buddyzm. Kiedy wrócił, napisał o tym książkę. Zapytany przez jednego z dziennikarzy, co jest dla niego najważniejszym doświadczeniem po siedemnastu latach medytacji, odpowiedział: to, że nie jesteśmy naszymi myślami.
Zaraz miną dwa lata, odkąd zdarzył mi się mój własny koniec świata. Dużo, mało, główkują codziennie neurony, jak to ocenić i spiąć, żeby się gdzieś odnaleźć i odpowiednio osadzić w poukładanej i znanej przestrzeni. Ale w kategorii straty po człowieku, wiem to już, nie można podporządkowywać się jakiemuś nazywaniu, jak chciałby bardzo mój umysł, bo idą za tym oczekiwania. Strata i to, co po niej, nie zamykają się w jakichkolwiek kategoriach i nie dają się odmierzać linearnie.
Tymczasem moja głowa w lustrze mówi, że przecież już chyba c z a s się ogarnąć, cokolwiek ma na myśli.
Ale ludzie i rzeczy potrzebują czasu.
Czasu, który nie dzieli się na odcinki, którego nie wypełnia się na siłę i nie próbuje oszukać, stawiając się samemu do pionu.
W mojej głowie, pełnej powinności i mantr przymusu, wymagam od siebie pełnej przydatności do życia według zewnętrznych norm o nie znoszących sprzeciwu definicjach.
I nagle zdziwienie, bo moje ciało nie nadąża za tym, czego chce moja głowa. Odkrywam to któregoś dnia na środku łąki, czując tak bardzo fizyczny ból i zmęczenie, nie dniem i nawet nie tygodniem, nie brakiem słońca, ale tym, co się zdarzyło na przestrzeni wielu miesięcy, o czym ciągle śnię i w czym tonę.
Mądrość ciała jest inna, odmierzana w czasie, który nie ma znanego wzoru, za to wypełnia przestrzeń i życie jak powietrze.
Ciało mi mówi, żeby się zatrzymać i oddychać, dużo, głęboko. Mówi, żeby się nie spieszyć i zauważać, co tam w środku u mnie, tak naprawdę.
Żeby się uleczyć, ludzie i rzeczy potrzebują czasu, tego poza ramami umysłu, dla którego tu i teraz nie istnieje.
I kiedy moja głowa w lustrze znowu mnie popędza, zamykam oczy, nic nie wiesz, mówię do niej, do siebie i pozwalam powietrzu powoli rozchodzić się w ciele. I chowam się tam, jak w bezpiecznym schronieniu.
W byciu i własnej cielesności, w dźwiękach mojego domu, w pokojach dzieci, chrapaniu psa, w jakimś karmiącym wspomnieniu krótszym niż westchnienie, ale obecnym, zapisanym przecież w ciele. We m n i e, poza umysłem, niespokojnym, wyuczonym, przewidywalnym.
I ciało mówi mi, jestem, jesteś, jest gdzie być i wrócić, ogrzać ręce i serce, posiedzieć, zostań tak długo, jak chcesz. Pójdziesz w życie, jak będziesz gotowa. Kiedy będę to wiedzieć?, pytam w lustrze. Poczujesz, słyszę.
Jakbyśmy sobie nie wymyślili, że nasze życie będzie piękne, czasem się nam nie udaje. Ale dalej jest warte bycia w nim najmocniej jak się da.
dobrego, świątecznego czasu,
xoxo,
a.