Sierpień. Stan zmysłów.
Sierpień. Stan zmysłów.
Któregoś dnia sierpnia budzi mnie pianie koguta. Jest piąta zero dwie. Wyglądam przez okno, niebo jest różowo – jaśminowe. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że trzeba to zobaczyć przynajmniej raz w roku. Jak zza horyzontu wychodzi słońce. Zatrzymuję się zdziwiona, że to jednak tak wygląda. Bajecznie, choć bardzo śpiąco, bo mimo upodobania we wczesnym wstawaniu, lato jednak rządzi się swoimi prawami i tak wcześnie to akurat niekoniecznie.
Jakiś czas później porzucam ciepłe łóżko, na zewnątrz po plecach galopuje poranny chłód. Zabieram psa i idziemy w mokrą trawę.
Stan umysłu.
Dwadzieścia kilometrów od miejsca, w którym jest mój dom, spędzamy kilka dni wakacji. Bliscy nam ludzie udostępnili nam swoje miejsce i pieczołowicie uzupełnianą cały rok spiżarnię plus ogródek, cały spod znaku Pomidor & Co. Na miejscowym kontenerze na śmieci wielki napis Riviera, jedno słowo znaczy więcej niż tysiąc słów. Poezja codzienności. Zanurzenie po czubek głowy.
Zamykam oczy, słucham wiatru, zza drzew widać fale, wieczorem zbieram jabłka z ziemi i obserwuję w ciszy dzieci, słucham, jak szeleści piasek pod stopami, mrużę oczy, kiedy zachodzi słońce, bez końca.
Kiedy wieczorem nad głową przelatuje sowa, a rano przy kawie miga koło stopy jaszczurka, boleśnie czuję swoją mieszczańskość. Nic o tym świecie nie wiem. W mojej kulturze to ja jestem najważniejsza.
Ale nagle po dwóch dniach na myśl o powrocie do niej, do miasta, czuję ścisk żołądka. Powrót do przemyślnie skrojonych, funkcjonalnych form wobec przestrzeni, która ma mnie za nic, w której nie muszę z nikim i niczym konkurować. Jestem tu maleńka i niewiele znaczę, a jednak dostaję wszystko.
Marchewka wyciągana z ziemi i pomidory jedzone z krzaka, garnek zupy z dyni na wieczór i maczany w niej chleb. Najważniejsze pytanie dnia, zanim jeszcze dziecięce sny rozpuszczą się rano w powietrzu: kiedy idziemy nad wodę i co będziemy dzisiaj jeść. Psu funduję chyba najszczęśliwszy tydzień jej życia. Zmierzwiona sierść, dzikość w oczach na widok wody, cały dzień zagania dzieciaki bliżej brzegu.
Doświadczam miejscowych rozmów o nietoperzach i rąbaniu drzewa, dwóch rodzajach pietruszki (ostra w smaku jak diabli, wymiękam po dwóch minutach, choć to ulubiony dodatek z dzieciństwa, krojony cierpliwie i dokładnie na milimetry przez moją mamę) i dyniach samosiejkach. Na wierzbie mieszka sówka i jej matka, ojca, powsinogi na ogół nie ma (wierzę na słowo i obserwację Juliana, który o życiu tutaj wie wszystko).
Nie mam telewizji, wyłączone powiadomienia w telefonie, niewiele do mnie dociera z nazwanego i podzielonego na wszystkie możliwe przymiotniki świata. Zanurzam się na kilka dni w życie, w którym jakość dnia i tego, co będzie się robić, wyznacza zadarcie głowy do góry i ocena kształtu chmur.
Stan zmysłów.
Obfitość. Ciągle wraca do mnie to słowo. Obfitość tu. I tam. Na wyciągnięcie ręki. I jeszcze w zakamarkach czasu. I w tym wszystkim nic z materii.
Wieczorem, w swetrach, siedzimy z przyjaciółmi, matko, to już chyba osiem lat, jak się nie widzieliśmy. I w jednym geście czuję tęsknotę, za sobą, była cały czas, jak dobrze cię znowu widzieć. Byliśmy tam i tu, i dzikość serca, pamiętasz, jechaliśmy wtedy w bagażniku?… I jeszcze Mazury. I Bałtyk. I wszystkie imprezy u N.
Wznosimy nasze własne toasty za życie. Za siebie. Nie przestając patrzeć sobie w oczy. Nauczyliśmy się od T., że jeśli tego nie zrobimy, ucieka miłość, na siedem lat. Więc patrzymy, zabieramy ze sobą. Na zawsze. Nie ucieknie. Nigdy.
Fotografuję potem na plaży. Twarze. I rozmowy. Zapisuję. Duchowość zwykłych chwil.
Sierpień.
Materia nie ma znaczenia.
Młodsza B. nie może spać, o trzeciej nad ranem szepcze mi, że jak patrzy w gwiazdy, to jest jej lepiej. Otwieram nam okno na poddaszu. Do pokoju wjeżdża Wielki Wóz.
Stan zmysłów.
Jak najdłużej pamiętać.
Wszystko.
Nic innego nie ma znaczenia.
Niech się spełnia wszystko w miesiącu perseidów.
xoxo.