Wspinając się na chmurę.
Wspinając się na chmurę.
Wiele lat temu byłam odważną dziewczyną, która niczego się nie bała. Dzisiaj ciągle jestem odważną dziewczyną, ale mam w sobie dużo lęków, przez które czasem trudno mi oddychać. Choć nauczyłam się z nimi żyć i przyjmować, jako normalny stan rzeczy.
Mamy w sobie wszyscy wielką odwagę, która pozwala nam myśleć, że jesteśmy niezniszczalni. Ryzykujemy miłość i wydaje nam się, że wszystko nam się wybaczy. Ryzykujemy zdrowie i wierzymy, że to bezzwrotny kredyt. Uczymy się dużo brać, niewiele oddając z powrotem w imię źle pojętego tu i teraz.
Noszę ze sobą tę nieznośną niepewność bytu, która codziennie po cichu wygląda zza rogu i oddycha z wdzięcznością, że wszystko jest w porządku i od wczoraj nic się wokół mnie nie zmieniło. I choć nie powinno się zaglądać w przeszłość, a jeśli już, to tylko w te miejsca, które znowu czynią nas szczęśliwym, powracam do swojej, chociaż nie ma tam radości.
I choć modne i pięknie motywujące jest coachingowe pytanie o swoje miejsce za pięć lat, uparcie wracam do tego, co zdarzyło mi się wiele lat temu. I wtedy mocno ściskam wszystkie palce zamykając w nich ulgę swojego codziennego porannego pytania: gdzie widzisz siebie najbardziej dzisiaj? Tutaj, odpowiadam i wkładam ten kompas starannie do kieszeni.
Ogarniam znowu poranek zapominając o powodach do narzekania, kiedy mam komu zapakować śniadanie.
Pracując całymi dniami, żeby mieć lepszy status można przestać widzieć tych, którzy czekają w domu. Nadmuchując własne ego przestaje się widzieć tych, którzy je pielęgnowali. Karmimy dzikość serca wierząc, że nam się upiecze i zawsze ktoś na nas będzie czekał.
Rośniemy tylko w kontekście relacji z innymi. Tymi pod powierzchnią szybkich przyjemności i zachwytu, że żyje się tylko raz, więc można wszystko.
Piękne jest snucie planów i zbieranie na marzenia, igranie z górą, żeby wznieść się ponad wszystkie moce świata. Chodzi tylko o to, żeby pamiętać o kruchości własnych korzeni i codziennie uważnie je podlewać.
Dzielę swoje ciche oddanie literom i obrazom między mycie wanny i układanie butów przedpokoju. Podziwiam z otwartymi ustami przebojowość innych, z niewielką odwagą, ale jednak, snując swoje plany na niewielką przyszłość.
Pamiętając o nieprzewidywalności jutra, coraz mniej rzeczy mnie denerwuje. Uczę się cierpliwości słuchając krzyku, który ktoś na mnie zrzuca ze swoim nieszczęściem. Uczę się cierpliwości wracając po raz dziesiąty do pokoju i mówiąc umyj zęby i połóż się do łóżka. Znajduję spokój w codziennej rutynie pogubionych skarpet i łyżeczek po jogurcie.
Choć czasem mam więcej do powiedzenia, zostawiam przestrzeń na ciszę, która nigdy się nie spieszy i tę powolność oddaje. Uparcie szepczę, że trzeba się nauczyć mówić o własnych emocjach i nigdy nie wstydzić się wrażliwości.
Uczę się, że myśli przychodzą i odchodzą tak samo jak czyjeś niechciane słowa, które chce ktoś mi oddać. Dziękuję, mówię wtedy. Weź je sobie. Mam swoje, inne.
Tymczasem wspinam się na swoją chmurę, a stamtąd codzienne dramaty pomalowanej akrylem podłogi czy przegryzionego przez psa kolejnego kabla tak bardzo nie mają znaczenia. To naprawdę nic wielkiego w porównaniu z tym, że wszystko jest chwilą, nie dłuższą niż wypowiedziane w gniewie słowo.
To smutne, że jest tyle rzeczy bez znaczenia, które zajmują nas bardziej niż czas, który mamy na życie.
Kim i z kim chcesz być dzisiaj najbardziej?
Bo skąd pewność, że jutro też można zdecydować?
Ściskam. xoxo.