O byciu tylko ze sobą.
O byciu tylko ze sobą.
Mam teraz luksus kilku wolnych, długich poranków (mój ostatni tydzień wolnego), bo B&B brykają na sportowej półkolonii. To rzadka okazja do spędzenia czasu ze sobą w wymiarze wyjątkowo nieśpiesznym.
Jest to czas, który bardzo egoistycznie poświęcam tylko sobie i produktywnym rozważaniom na swój własny temat. Brzmi narcystycznie, ale wbrew pozorom nic nie daje mi większej motywacji, żeby się ogarnąć i pozbierać życiowo, niż analiza własnych osiągnięć bądź ich braku.
W samotności mogę przeanalizować wczorajszą akcję między B&B i dlaczego skończyło się jak zwykle, czyli trzaskaniem jednymi drzwiami (młodsza B) i drugimi (starszy) i pedagogicznym wykładem do pustych ścian (ja). W samotności wychodzi na jaw, że znowu robiłam trzy rzeczy naraz i myślałam już o wtorku, a dzieci były zmęczone po całym dniu biegania na dworze. W samotności się zawstydzam, że mogłam ich po prostu storpedować i przytulić, zamiast wyjeżdżać z wykładem o odpowiedzialności.
Bycie samemu ze sobą sprzyja ważnym wnioskom w kwestii posiadania. Poranne ogarnięcie mieszkania, zebranie porzuconych skarpetek i sukienki z plamą po malinach daje błogie uczucie wdzięczności. Że jest o kogo dbać, dla kogo codziennie wstawać. Że nie mają znaczenia rzeczy, wzruszają tylko ludzie i obecność z nimi. Że nie ma się co złościć, tylko dalej codziennie powtarzać posprzątaj pokój, przecież kiedyś się nauczą. (Prawda?)
Kwestia posiadania rozciąga się dalej na fakt, że jestem zdrowa, mam gdzie mieszkać i naprawdę, naprawdę nie mam na co narzekać. Pewne wrodzone i nabyte skłonności do zwątpień i płaczu nawet nad nową reklamą Ikei trochę mi to zen samotności utrudniają. Ale samotność uczy też akceptacji. A całościowo mam w końcu wszystko, co pozwala mi cieszyć się życiem i dziękować za nie w takiej formie, w jakiej jest.
W samotności układam niektóre wspomnienia i bolesne historie, bo akurat już czas, żeby je przywołać, a potem zamknąć na zawsze.
W samotności wychodzi brak pewności siebie co do własnych planów na przyszłość. A zaraz potem samotnie się uśmiecham widząc, jak się spełniają marzenia. W samotności można nabrać siły i wszystkie te plany i marzenia zanotować, na wypadek gdyby znowu zwątpienie codzienności chciało wziąć górę.
W samotności wychodzi na wierzch, że cisza robi dużo lepiej niż sączące się z telewizji żółte paski o codziennym końcu świata. Nie wpływa to na mój świat, nie zmienia to mojego świata, o który muszę dbać sama i dlatego lepiej dla mojej głowy, jeśli słucham muzyki i przy niej planuję pierwszy szkolny tydzień. Zamiast tracić czas i energię na rozmyślania o rzeczach, które dzieją się na drugim końcu globu.
W byciu tylko ze sobą wychodzi na jaw, że marne umiejętności kulinarne ulegają znacznej poprawie, jeśli się przy gotowaniu kuchni nie opuszcza, tylko skupi i kontroluje proces.
W samotności można porządnie i z długością terapii psychoanalitycznej zrobić porządek we własnej szafie odpowiadając na życiowo znaczące pytanie: założę to jeszcze kiedyś czy już nie?
(Wbrew pozorom jest to pytanie egzystencjalnie ważne, bo spontaniczny decluttering co prawda oczyszcza głowę i półki, ale w emocjach można dokonać wyborów o strasznych konsekwencjach, jak na przykład wywalenie ulubionej kiecki, bo akurat miało się nastrój pod tytułem jestem taka brzydka i nigdzie nie bywam, więc po co mi ta głupia sukienka? Ps. Wiem, co mówię)
W samotności można wreszcie bezkarnie po prostu nic nie robić. Leżeć na kanapie z rękami pod głową i słuchać dźwięków zza okna.
Rozłożyć się w fotelu, powoli pić kawę i zachwycać się nowym wydaniem Kukbuka.
A potem chwycić aparat i pójść na długi spacer.
I zatęsknić za najbliższymi ludźmi.
Tak bardzo.
Za dźwiękami swojego domu, kiedy są w nim wszyscy.
Przypomnieć sobie dzięki temu, że wszystko jest bardzo kruche i trzeba o to bardzo dbać. Codziennie. Nie marnować czasu na głupoty, zakupy i zamartwianie się.
Ściskam gapiąc się na dynię. To już ten czas. Zupy dyniowej.
Buziaki.