Kilka przemyśleń na koniec lata.
Kilka przemyśleń na koniec lata.
Dojrzałość końcówki sierpnia zawsze mnie lekko zasmuca i zatrzymuje. Tyle się czeka na to lato, ja przynajmniej od zawsze czekam, i nagle siup, z lipcowego bobasa spoconego od upałów błyskawicznie wyrasta ktoś dojrzały w płaszczu i jednym dmuchnięciem strąca liście z moich drzew przed oknem.
Lato daje mi sto procent szczęścia w głowie i żaden upał nie zmusi mnie do narzekania. W temperaturze ponad trzydziestu stopni wreszcie nie jest mi zimno i uśmiecham się naprawdę ponad normę. A norma moja jest nie za wysoka, wystarczy przypomnieć, że jestem posiadaczką resting bitch face. Która przecież zobowiązuje do wyjątkowo zdystansowanej powagi.
Jesień jest oczywiście piękna, wiem i przyznaję, cudownie fotogeniczna, można się otulić swetrem i późnym popołudniem czytać książkę w parku, a z liści zrobić stylową zakładkę. Ale wiatr, który przewraca mi kartki przypomina o nie najlepszych chwilach mojego życia na dłużej niż zwykle.
Jesień wymaga ode mnie zatrzymywania się i oglądania się za siebie. Jesień przypomina mi o końcu dzieciństwa i mocnym wejściu w dorosłość.
Przenosi mnie do czasów pewnej samotności, kiedy nie miałam ani jednego numeru telefonu, pod który mogłabym zadzwonić prosząc o pomoc albo o wysłuchanie.
Dzisiaj jestem o lata świetlne od tamtych wydarzeń i w moim notesie mam kilka rzędów cyfr, które mnie uratują w najtrudniejszej sytuacji. Ale smutek miejsca i kilku długich lat wyrwanych z kontekstu wraca do mnie na chwilę co roku. Potrzebuje pogłaskania. I przytulenia. W końcu nawet złe chwile należą na zawsze do nas i też nas tworzą.
Trzymam się tej końcówki lata w tym roku wyjątkowo, zaklinam czas, żeby długo trwała.
Po ponad pięciu latach, setkach napisanych życiorysów i listów motywacyjnych, szukania mocnych stron i ogarniania różnych, ludzkich historii, rozstaję się za chwilę z moim dotychczasowym miejscem pracy. Niekoniecznie tak, jakbym sobie tego życzyła, niekoniecznie z obustronnym szacunkiem, ale koniec końcem i tak planowałam to. Choć nie w taki sposób.
O ile uwielbiam indywidualną pracę z klientem, cieszy mnie i rozwija mnie samą progres, który zachodzi we wspólnej pracy, o tyle bycie w roli trenera stojącego przed grupą, przez pięć lat wywoływało we mnie poranne napady lęku i kulki w gardle.
Ze swoim bardziej intro- niż ekstrawertycznym charakterem, fizycznym dyskomfortem, który czuję w i przed dużą grupą, przez kilka lat pokonywałam everesty wyzwań. Praca grupowa z ludźmi ze wszystkich stron świata i na różnym poziomie znajomości języka i z odmiennymi oczekiwaniami, nie kończy się też standardowo o piętnastej.
I ja już dziękuję.
Pięcioletni projekt, którego byłam częścią, kończy się w listopadzie. Nowy, inny, stawia tylko na trening imitujący nauczanie, rezygnując z pracy indywidualnej.
W wrześniu wracam jeszcze na trzy tygodnie, a potem kwiatek pod pachę, figurka buddy do torebki, jedno i drugie prezent od życzliwych ludzi i bye bye i adieu.
Nie mam fachowo opracowanego planu A, B i jeszcze awaryjnie Z. Jestem zaledwie w punkcie, w którym wiem, czego nie chcę robić w życiu i co bardzo chciałabym.
Wiem, że lubię pisać, czasami nawet wierzę, że zatrzymuję tym kogoś i to ma sens, ktoś zwolni albo przestanie się na chwilę martwić albo poczuje się zaskoczony przez zmianę perspektywy. A zaraz potem posiłkując się swoim ochoczym wewnętrznym sabotażystą jestem przekonana, że moje słowa to żadna wartość.
To w końcu zwykły blog osobisty, w którym na ogół piszę dość egoistycznie o sobie i nie mam prawa myśleć, że coś tam o życiu wiem i że to może mieć jakieś znaczenie.
Turlam się przynajmniej dwa razy w tygodniu na kanapie między tymi biegunami zwątpienia i arogancji wiary w siebie, koniec końców i tak stukając w klawiaturę. Bo jest mi to potrzebne.
Przeczytałam gdzieś ostatnio, że każdy powinien mieć coś swojego. Niezależnego od pracy i wszystkich ról, które się w życiu odgrywa. Coś, do czego zaglądasz codziennie i dbasz o to. Choćby to był kwiatek w doniczce na parapecie. Subtelne, ale głęboko wewnętrzne poczucie sensu siebie samego. I poczucie kontroli nad tym.
Moje pisanie to mój kwiatek.
Choć na dziś jestem trochę pogubiona. Zaskoczona. Ciekawa, też, ale z obawami, co teraz?
Dlatego ostatnio mniej piszę.
Usiłuję korzystać z wolnego czasu, skupiam na nauce fotografii i produktywności bez pośpiechu.
Ale w końcu się ogarnę i nadam całości jakiś kształt. Czasem naprawdę wierzę, że pewne rzeczy nie dzieją się przez przypadek. A praca w korpo to nie wszystko, co można robić w życiu.
Prawda?
Ściskam sierpniowo w zamyśleniu pogryzając śliwki. Buziak.