Rozwój Życie w zachwycie.

O kilku ważnych sprawach

26 lipca 2016

O kilku ważnych sprawach.

Bycie dorosłym jest trudne. Jest skomplikowane i więcej w nim zmartwień niż radości. Martwimy się o pieniądze, o pracę, zdrowie, relacje. A jak zostajemy rodzicami to martwimy się nieustannie o dzieci.

Skupiamy się na przyszłości, bo tam zapewne jest to upragnione szczęście, do którego dążymy. I na ogół jest tak, że jak już tam dojdziemy to a kuku i nic tam na nas nie czeka. Bo szczęście nagle zaczęło wyglądać inaczej. Albo my się zmieniliśmy i chcemy całkiem czego innego.

Ot taka przypadłość. Wszędzie jest świetnie, gdzie nas jeszcze nie było.

Zbieramy, wydajemy, upychamy, komplikujemy.

Ustalamy priorytety dzienne, tygodniowe, miesięczne i na najbliższą pięciolatkę.

Jesteśmy zbiorem dynamicznych czasowników.

W tych my jestem też ja. Jasna sprawa.

I tak w tych planach, knuciach i oddawaniu się zaciekle pracy i organizacji dnia codziennego, dopadł mnie mój kryzys kieszonkowy. Czyli jest mi tak źle, że schowałabym się do kieszeni.

Zeżarła mnie praca. Dosłownie. Siedzę w domu i gapię się w moją lemoniadę i myślę, co dalej. Mielę ból brzucha, intensywne globusy i zmniejszoną pojemność płuc.

Ratuje mnie niezmiennie nieskomplikowane podejście do życia moich dzieci: woda, słońce i lody, niezależnie od pory roku.

Siedzę na trawie, ściskam łzy za mokry łeb i wciskam do środka. A moje dzieci, B&B, nakręceni kosmiczną energią nadaną według prawa dzieciństwa, fikają trzecią godzinę w wodzie.

Skaczą po raz czterdziesty siódmy z pomostu do wody, za każdym razem krzycząc mami pacz. A ja wrzeszczę, że paczę i nagle te łby łez, ten rozbuchany lipiec, to moje zmęczenie materiału, totalny śmiech i szczęście moich dzieci i cudownie proste odkrycie, że nagle wiem, czego potrzebuję do życia. Myślę o kilku ważnych sprawach.

Nagle wiem, co naprawdę jest mi w życiu potrzebne. Mimo chwilowego braku powietrza i kryzysu w kwestii oszustwa work-life balance.

Jest mi potrzebne tylko tyle, ile zmieszczę w środku. I tylko tyle, ile zajmuję miejsca.

W życiu tak naprawdę potrzebne są leniwe, banalne rzeczowniki:

1. Dobre relacje z ludźmi.

Mogę mieć majątek, trzy hacjendy i osobny pokój na buty. Ale jak nie będzie wokół mnie kilku bliskich, ważnych mi ludzi, to co mi z tego szczęścia finansowego? Nie kupię za nie przytulenia, wsparcia, kiedy źle i wspólnej radości, że coś mi się udało.

Nie kupię za nie tego błogiego poczucia spokoju, kiedy słyszę równy oddech dzieci. Ich zapachu rano, kiedy nieprzytomni jeszcze się tulą. No i za kasę nie usłyszę po raz czterdziesty siódmy mami pacz! Paczę i podziwiam za darmo, z miłości i za bezwarunkową miłość w podzięce.

Potrzebuję mojej siostry i kilku świetnych kobiet, z którymi światłowodowo przesyłamy sobie, że się rozumiemy, że się wspieramy, że też się wzruszyłyśmy, a faceci to czasem nic nie rozumieją i Julia Roberts, nawet ona, ta cudowna, też ma, wyobraź sobie, cellulitis, czekaj, już Ci wysłyłam jej zdjęcie przez insta

2. Dobre relacje ze sobą.

Bez tego nie da się żyć z innymi. Nie lubisz siebie, nie polubisz innych. Nie szanujesz siebie, nie będziesz szanować nikogo. Tak często jest, że traktujemy siebie jak wroga. Nie dbamy o naszą głowę i wysokość piersi. Chcemy być  up to date z najnowszą wersją multitaskingu i organizacji, posypaną perfekcją. Katujemy się wyzwaniami, ulepszaniem swoich mocnych stron. Katujemy wreszcie swoje ciało. Diety, jojo, dramaty, nowe diety, stare jojo, bardziej dramatyczne dramaty.

Wystarczy się lubić. Dbać o siebie. Rozwijać, w swoim tempie. Słuchać intuicji. Dbać o swoje ciało, uważać na to, co się je. Dbać o swoje zdrowie. Szanować je. Z małych rzeczy robią się wielkie. Z tego robi się nasze życie, zdrowsze, dłuższe.

3. Cele i rozwój.

Mamy trzy rodzaje głodu. Głód struktury, głód akceptacji i głód bodźców. Ten ostatni rodzaj głodu nakręca nas, pcha, żeby się rozwijać. Żeby mieć poczucie sensu potrzebuję celów, do których dążę. Dzięki temu się rozwijam, uczę, odkrywam świat i mądrych ludzi. Definiuję siebie, czasem redefiniuję. Nabieram kształtu, dojrzewam. Czasem robię wielkie kroki, czasem wystarczy dreptanie. Na moich małych metach oddycham głęboko z satysfakcją. Nadaję sobie WARTOŚCI. Tak samo, jak Ty.

4. Kolekcje wspomnień, nie rzeczy.

Mogę sobie kupić, ile chcę, znaleźć lepszą pracę, żeby jeszcze więcej kupić i nazbierać. Tylko po co mi to na końcu drogi? Co zabiorę ze sobą?

Nic.

Jeśli nie będę mieć wspomnień, czy to we mnie, czy zapisanych albo utrwalonych na fotografii, nie zabiorę ze sobą kompletnie nic. Tylko wspomnienia stanowią o tym, czy wycisnęłam swoją obecność jak najsłodszy owoc pomarańczy.

Wspomnienia stanowią o sensie. Tym Dużym Sensie. Uzbierane rozmowy, przytulenia, buziaki, poznani ludzie. Miejsca, zachwyty nad morzem, słuchanie innych ludzi, cisza, śmiech dzieci. Mój śmiech i wzruszenie. Smutek też. Tęsknota, że nic się już ponownie nie zdarzy.

5. Wdzięczność.

Nie przychodzimy z tym na świat. Trzeba się tego nauczyć. Wdzięczność to taka wielka siostra szacunku. Taki deficytowy, oldskulowy towar. Poszukiwany ponoć. Tak jak wdzięczność.

Potrzebuję jej do życia. Doceniam wtedy, ile mam. Jestem wdzięczna, że mam gdzie mieszkać, że mam wokół siebie kilku ludzi, którzy mnie lubią. Wdzięczna, że mam dzieci, co każą mi ciągle paczeć. Jestem wdzięczna, że jest kilka osób, które piszą mi i mówią, że mój stukot klawiatury ma sens. Doceniam to tak ogromnie.

Dzisiaj na tarasie przyuważyłam pszczoły w dzikim winie. Jestem wdzięczna, że mogę być i marzyć przez cztery pory roku. Że mogę chodzić latem w podartych spodenkach, a jesienią w puszystych, wielkich golfach. Że mam tyle, ile mam. Mam tak dużo.

Nie warto się spalać dla uznania innych i tytułu świetnego pracownika i kilku groszy podwyżki. Nie warto komplikować codzienności i zarzucać się ilością zadań do wykonania, żeby czuć się spełnionym i potrzebnym.

Warto dbać o siebie i ważnych ludzi wokół. O wartości.

Tak naprawdę tylko to jest potrzebne, żeby czuć się szczęśliwym.

Moje dzieci dalej skaczą. Muszę paczeć. Jest dobrze.

Ściskam.Cmok.

TAGS
POWIĄZANE WPISY
Aga Krzyżanowska
Wiedeń/ Świdnica

Literatka, fotografka, nefelibata. Opowiadam historie o codzienności, w której w soboty jest zen, a we wtorki końce świata (albo na odwrót i w zupełnie inne dni). Czasami piszę książki, zawsze mam w torbie aparat, na ogół polegam w kuchni. Codziennie bujam w obłokach. Stamtąd wszystko lepiej widać.

Facebook