O fryzjerze, dzieciach i że życie to nie haiku.
O fryzjerze, dzieciach i że życie to nie haiku, czyli bycie matką jest super.
Pamiętacie te reklamę Wicka, w której zasmarkana matka oświadcza małolacie, zresztą jej córce, że dziś zabawy nie będzie, bo źle się czuje? I małolacie opada nie tylko szczęka, ale też jakaś tam różdżka na ziemię z rozpaczy i niedowierzania?
A potem następuje to sławetne, głupie, pozbawione empatii i obtłuszczone stereotypem zdanie: matki nie chorują. Czy coś takiego.
Nie cierpię tej reklamy.
Nie cierpię jej pasjami. A to dlatego, że to prawda. No nie chorują, bo nie ma na to warunków. Codzienność nie pozwala.
Właśnie osobiście to sprawdzam, po raz enty-srenty.
Ja nawet porządnie w tym swoim dole, co do niego wpadłam niedawno, posiedzieć nie mogę, bo ciągle coś.
W ostatnim moim tekście pisałam o spadku mojej formy, diagnoza centymetry przed burn outem i ogólnie mam na siebie uważać i sobie przemyśleć, a najlepiej jakiś urlop nad wodą. Według pana doktora kochanego. Przy okazji odnalazłam, co mi jest w życiu potrzebne, więc na coś się ten stan przydaje.
Wróciłam do pracy po dłuższej nieobecności. Środa, więc to już coś dobrego, że zaczynam nie od poniedziałku. Jakiś optymizm jest. Próbuję się ogarnąć, sprawdzam siebie i rzeczywistość. Ogarniam się, mimo że stan ducha kiepski. Dzieci pod dobrą opieką pana Marka, tenisują się na półkolonii.
Dzień pracy ma się ku końcowi, przeżyłam, dam radę, myślę.
W perspektywie popołudniowej jeszcze wizyta Timo, nadwornego mojego fryzjera, który wreszcie coś mi na tej mojej strudzonej głowie ułoży i wiadomo, poprawi samopoczucie. Timo dorabia jako fryzjer po domach. Jest gejem i właściwie to chce być krawcem, ale strzyżenie i koloryzacje świetnie mu wychodzą. Przychodzi raz na kilka tygodni, odnawia mnie i przy okazji dzieci. Dyskutujemy przy tym bardzo intelektualnie i bardzo, autentycznie się lubimy.
Pędzę do domu, zamieniam metro na auto i mknę z rozwianym włosem przez mosty po moje latorośle. Mam niezły timing i wszystko połapane.
Jak na wewnętrzny upadek-OMG, jestem świetna.
Odbiorę dzieci, zaraz potem przyjdzie Timo. Będę mieć nową fryzurę, jakieś tam refleksy, co mi umysł rozjaśnią i może zapomnę o kiepskim stanie ducha.
Z błogości rozmyślań, jak to będzie pięknie wyrywa mnie pan Marek. Czy już jadę, bo Bibi boli ucho i nie jest dobrze.
No to już się zrelaksowałam i namiałam refleksów i ułożonej głowy.
Mknięcie moim Francuzem zamieniam na rajd i odbieram dziecko z gorączką i rozpaczą i ręką na uchu. Boli, bardzo boli.
Lekarz nie odbiera, fryzjer w drodze i też nie odbiera. Jak się wali to wszystko na raz.
Epicko, nie tam jakieś wysublimowane haiku.
Dojeżdżam do domu, dziecku lekarstwo na zbicie gorączki i dalej szukam lekarza. Szukam tez fryzjera, żeby mu przekazać, żeby jechał do domu, z powrotem, nawet jakby już stał pod drzwiami, bo mam awarię, kryzys.
Klasyczna obsuwa, która zdarza się matkom, jak chcą coś zrobić tylko dla siebie.
Lekarz oddzwania i żąda, że albo teraz natychmiast albo w ogóle dzisiaj. Fryzjer nie żąda, bo dalej nieosiągalny.
Synek, mówię, jadę z Bibi do lekarza. A ty tu siedzisz i przejmujesz dowodzenie. Jak przyjedzie Timo, to zapytaj, czy może poczekać. A jak nie, to niech zostawi tę farbę na refleksy, sama nałożę.
Zarzucam jęczącą Bibi na plecy i znowu mknę z rozwianym włosem, tym razem do lekarza. W międzyczasie esemes od Timo: jestem u ciebie, czekam, luzik. To obetnij Benjamina, odpisuję. Chwilę później odpisuje Benjamin: Timo chce mnie obciąć, ale ja nie chcę. Chcesz, synek, odpisuję, chcesz. Potrzebuję cię i twojego supportu, rozumiesz? Daj się obciąć, chociaż boki, niech się chłopak nie nudzi, w końcu jedzie do nas godzinę.
Na miejscu parkingowym, jedynym dostępnym i to kilometr od lekarza, zarzucam sobie znowu Bibi na plecy, bo zasnęła od gorączki i bólu i pewnie lekarstwo zaczęło działać. Jest 30 stopni, mam chorą duszę, chore dziecko, pocę się, ledwo idę.
I myślę: k%#wa, ja się nawet porządnie załamać nie mogę! No nie mogę, bo ciągle coś.
Prawie w kucki docieram do lekarza, który stawia szybką diagnozę zapalenie ucha środkowego, oj jak tam czerwono w środku. Wypisuje recepty, nagle patrzy na mnie i beznamiętnie: powinna pani trochę o siebie zadbać, nienajlepiej pani wygląda. Dziękuję mówię, ścierając pot i łapię się za brodę, co mi się zaczyna trząść.
Wracam do domu, po drodze apteka w ostaniej chwili przed zamknięciem. Wpadam do domu, cześć chłopaki, Timo zaraz, tylko jeszcze dziecku lekarstwa i rób mnie na bóstwo, pliz. Ale wiesz, dół mam, teraz chcę mieć długie włosy, to nie obcinaj. Nie chcę układać i suszyć, chcę spiąć i już. Chcę nic nie robić, nie wiem, co chcę. Ty rób refleksy.
Zrobił, folię ponakładał. W międzyczasie do synka koledzy i szepty, że matka jak kosmita z tą folią na głowie. I listonosz z przesyłką. Refleksy, mówię, będę ładna za godzinę. Aaaa, pokiwał z udawanym zrozumieniem.
A potem minęła godzina. Bibi zeszła gorączka i ucho przestało boleć. Benjamin poszedł się chwalić piękną fryzurą. Wypiłam lemoniadę, ulga, atmosfera lżejsza.
I ja też miałam być piękna, ale mnie licho, a może ta nierozwinięta depresja podkusiła, żeby włosy umyć szamponem przeciw żółknięciu refleksów.
Chciałam być taka ładna, skandynawska, z chłodnym blondem gdzieniegdzie. Ale chyba się tego szamponu nie nakłada bezpośrednio po farbowaniu. Bo teraz mam takie ciemnolawendowe refleksy.
Ale masz takie…takie dziwne włosy, powiedział synek po przyjściu z podwórka. Czyli jakie? Synek zmieszany, szuka właściwego słowa. No takie, jak mają starzy ludzie, przychodzi z pomocą kolega. No tak… staro jakby trochę wyglądasz, kończy, o to mu chodziło.
Aha.
Niestety, życie to nie estetyczne haiku. A już codzienność matki to w ogóle. Epicki chaos i nawet się naprawdę, tak na serio pochorować nie można.
A urlop mam dopiero za tydzień i nigdzie nie wyjeżdżam. Dobrze, że chociaż do rzeki mam niedaleko.
Ściskam.