Ile mamy żyć?
Ile mamy żyć?
Ile mamy żyć? – zapytał kiedyś mały starszy B. – czy spotkam cię kiedyś jeszcze, jak już tu nas nie będzie? – Nie wiem, synku, ale mam nadzieję, że tak, że to nie jest nasz jedyny raz. – Czy cię rozpoznam? – Tak bardzo chcę wierzyć, że tak.
Kiedy chodziliśmy na spacery, jego piąstka lądowała zawsze w przestrzeń między moim przedramieniem, a rękawem swetra albo kurtki.
R. Feynman, fizyk i geniusz, pisał, że ma „przybliżone odpowiedzi, możliwe przekonania oraz różne stopnie pewności co do pewnych pojęć, ale n i g d y nie jest do końca czegoś pewien”. Jego ciekawość i skłonność do powątpiewania we wszystko, co zakładało, że istnieje jedyna słuszna odpowiedź, pchały go do tego, żeby w swoim życiu ciągle sięgać po nowe i nieustannie się czegoś uczyć, również tego, co od fizyki było bardzo dalekie.
Pojawiamy się na świecie z niewielkim przygotowaniem, bez instrukcji obsługi siebie i innych, za to z przytłaczającą liczbą zmiennych. I każdy z nas musi sam znaleźć sposób na jak najlepsze poruszanie się w miejscu, gdzie jedyne, co wydaje się być stałe, to ruch i ciągłe przeobrażanie się.
Życie okazuje się, jeśli mamy szczęście, długim i nieprzewidywalnym eksperymentem. I nie spotkamy w nim nikogo, kto zna odpowiedzi na wszystkie pytania i nas pewnie przez to życie przeprowadzi.
W doświadczaniu życia i siebie, między ciekawością, a wątpliwościami, które dla Feynmama były tak cenne, jest przestrzeń na to, żeby otwierać drzwi własnych możliwości i szukać tego, co dla nas dobre. Co nas karmi i czasem uskrzydla i sprawia, że ten eksperyment, oprócz rozczarowań i strat, które są doświadczeniem każdego, miał też jasne i dobre dla nas chwile i miejsca.
Zatem ile mamy żyć? I czy się spotkamy? Co mogłabym odpowiedzieć dziś szesnastoletniemu starszemu B. (a kiedy przypominam sobie tę naszą dawną rozmowę, nie mogę przestać płakać)?
Nie jesteśmy w centrum wszechświata, co gorsza, nie jesteśmy nawet szczególnie widoczni, fizycznie ani nawet bardzo istotni z punktu widzenia miliardów lat przestrzeni, w której istniejemy, pisze z właściwym sobie humorem Allain de Bottom.„Ja”, które znamy, mówi z kolei buddyzm, tak naprawdę nie istnieje, to iluzja.
Stąd niedaleko już do poczucia bezsensu, które czasem pojawia się u mnie, natrętnie, kiedy za bardzo oddam się w posiadanie osobistego ministerstwa umysłu, w którym tylko pewność i żadnych odstępstw od głębokich przekonań.
Ale skoro wszystko jest tak kruche, to krótkie życie cząstek materii składających się na mnie i starszego B., to dlaczego nie potraktować tego, jako wyzwolenia od bezsensu? Zamiast roztrząsać własną maleńkość, można, jak pisze dalej de Bottom, „rozkoszować się upokorzeniem przez potężny ocean, lodowiec lub planetę Kepler 22b, 638 lat świetlnych od Ziemi w gwiazdozbiorze Łabędzia”.
Wobec tego więc, czy to nie wspaniałe, że istniejemy? Z przywilejem jednak jakiegoś wpływu na to, jakim eksperymentem będzie nasze życie. I zamiast poczucia bezsensu można zdecydować się z ulgą na uznanie niewiedzy i wiecznej tajemnicy braku odpowiedzi na wielkie pytania.
I na spacery z nadzieją, że się rozpoznamy kiedyś, w innym wymiarze i kształcie. Albo chociaż śnie.
A teraz, dzisiaj, tu i teraz, można założyć, oczywiście bez żadnej pewności, że dobre życie to eksperyment w toku, a życie jako takie, z punktu widzenia kosmosu, nigdy się nie kończy.
dobrego października,
xoxo,
muzyka na dziś: far apart::idealism