Wpisy

Atomy nad brzegiem morza.

31 grudnia 2022

Atomy nad brzegiem morza.

Przecież przed chwilą był początek grudnia, mówi młodsza B. I pyta – o co chodzi z tym czasem, dlaczego mówi się, że im dalej, tym płynie szybciej? Dlatego, że nic nas nie dziwi, kochanie, albo coraz mniej, odpowiadam. A przecież sama tak bardzo chciałam się w tym grudniu zatrzymać i wydawało mi się, że naprawdę tak było. 

Jaką kosmiczną istotą jesteśmy, dokonującą wyborów, jednocześnie tak zależną od miliardów neuronów w naszej głowie, od kogoś albo czegoś, kto poskładał maleńkie, niewidoczne cząstki tak, abyśmy byli żyjącym, zdumiewającym stworzeniem, z pamięcią i marzeniami. 

Pędzące fale 

góry cząsteczek

każda niedorzecznie zajęta sobą.

Atomy obdarzone świadomością 

materia obdarzona ciekawością, 

czytam u Feynmana, fizyka, poety, artysty, poruszonego do głębi, kiedy stał samotnie na brzegu morza.

U dzieci, opowiadam więc mojemu dziecku, ścieżki neuronowe są cały czas w procesie tworzenia się, to dlatego wakacyjne dni wydają się nie mieć końca, a lipiec i sierpień zdają się najdłuższymi miesiącami w roku. Wszystko pojawia się po raz pierwszy. Im jesteśmy starsi, tym trwalsze połączenia neuronów, tym więcej ich i doświadczeń, bardziej oczywista codzienność, już przewidywalna i przez to prostsza w obsłudze, w rutynie i idącym za nią poczuciem bezpieczeństwa. Im więcej znamy, tym bardziej kurczy się nasza przestrzeń czasu. Choć tak naprawdę fizycznie nie zmienia się nic, tylko sposób, w jakim my odbieramy siebie. I świat wokół nas.

A jednak pod koniec grudnia zatrzymuje mnie tak bardzo tęsknota. Jakbym jej doświadczała po raz pierwszy. Jak u dziecka. Zaskakuje, będąc zupełnie inną, niż rok temu, o tej samej porze. Zwala z nóg swoją siłą, nagle, na środku łąki, w czasie wieczornego spaceru z psem. Nie wiem, co mam z tym zrobić, bo czuję fizyczny ból. Rozsypuję się w drobinki wielkości płatków śniegu, pozwalam im – i przecież też w jakiś sposób sobie – zniknąć, dać się wchłonąć milczącej ziemi. 

Idę dalej, zaskoczona, że czas mi zawraca, a może to ja zawracam, a może ktoś albo coś pstryknął i zrobił magiczną sztuczkę i nagle jest tak, jakby wszystko zdarzyło się wczoraj. 

NIc nie rozumiem. 

I zaraz potem olśnienie, że to już tak na zawsze. Że nie, nie da się zamknąć i wyliczyć, zapisać w kalendarzu i przekroczyć niewidoczną granicę, rozpocząć nowy dzień w myśl podrzucanego, zapewne życzliwego „trzeba żyć dalej”. To, co się zdarzyło jest częścią mnie, przechodzenie przez chorobę i odchodzenie najbliższego człowieka jest częścią mnie, tłumaczenie świata moim dzieciom, wszystko, co potem zostało jest częścią mnie, tak samo jak wielka dziura po tym człowieku i będzie to powracać tak, jak wraca wspomnienie czegoś, co było mi tak bliskie, jak skóra mojego ciała. Nie ściągnę tego z siebie. To jest mną. Moim życiem. Nawet, jeśli to nowe jakoś się powoli układa. Ja w nim.

Wiem, naprawdę wiem i potrafię już od tak dawna uznać wschodnie, proste prawdy o tym, że boli przywiązanie, że nietrwałość życia jest jedyną stałą, że akceptacja, że uważność i tu i teraz to wszystko, co jest. Wiem.

Ale smutek, kiedy siada obok mnie, wieczorem, w grudniu jest prawdziwy, namacalny, nawet jeśli razem patrzymy na posążek buddy z zamkniętymi oczami. I wszystko rozumiemy.

Jest tak samo żywy, jak radość, z którą nie wiem, co zrobić, ta nieoczekiwana radość, kiedy stoję nad brzegiem wody, zamykam oczy i przez chwilę wszystko jest takie dobre. Łagodne.

Ciągle wychodzi mi na to, że jedno jest rewersem drugiego.

Wszystkie podróże do Indii i lasów Amazonii, wszystkich świętych miejsc biorą się z tego samego – z chęci ucieczki od przywiązania i zrozumienia, skąd przyszliśmy. Zrozumienia cierpienia i pragnienia sprytnego przejścia ponad nim. Mamy nadzieję, że oświecenie, którego szukamy nas wyzwoli. Ale oświecenie nie jest celem, nie wiem, czy jest wyzwoleniem. 

Oświecenie, które chcemy osiągnąć, jest – czasem tak czuję – zaskakująco świadomością oddechu, zdumieniem nad nim. Ze wszystkim, co niesie. Jest początkiem i końcem. Świtem i zmierzchem. Zdziwieniem nad sobą.

Między żalem i wybuchem śmiechu, zadzieraniem głowy w nocy, bo widok galaktyk łagodzi ból. Między ciepłym ciastem wyciąganym z piekarnika, listą książek do przeczytania, która nigdy się nie kończy, przytulaniem psa, a gładzeniem drzewa i słuchaniem fali i poczuciem bycia tym samym, co ona. 

Współczuciem, niekończącą się miłością. 

Jest tym, co czuł Feynman nad brzegiem morza w 1955 roku: 

Stoi nad brzegiem morza,

zdumiewa się zdumieniem: to ja

wszechświat atomów atom 

we wszechświecie

Jaki to przywilej, żyć, prawda? 

Na świecie jest tyle zdumiewającego piękna.

szczęśliwego, nowego roku!

xoxo,

a.

muzyka na dziś: pacific coliseum :: universe surfin’

TAGS
POWIĄZANE WPISY