Wpisy

Sierpniowe przypływy.

6 sierpnia 2022

Sierpniowe przypływy.

Dziewięćdziesiąt pięć tysięcy słów, tyle mam w moim pliku, w którym od kilku lat prawie co tydzień piszę teksty na blog. Dużo, mało, nie wiem. Czasem wracam do nich zaskoczona, że jednak, że mimo wszystko, najwięcej chyba w tych akapitach jest o zatrzymywaniu się i zdziwieniu, jakie  niezwykłe jest życie.

O prostym zachwycie.

Kiedy myślę o tym, co pozwoliło mi przetrwać najtrudniejszy czas, nie tylko ten ostatni, to były to przede wszystkim momenty zamknięcia umysłu.

I otwierania serca. Na wszystko, co przychodzi. Niezależnie od tego, co przyszło. Mimo tego, co przyszło.

Może łatwiej i szybciej byłoby kalkulując i przewidując, racjonalnie tłumacząc, ale nie miałam możliwości się tego w życiu nauczyć. Albo może nie miało być to moim udziałem.

Wystawianie się na czucie do granic, czasem do rozpadnięcia się, okazywało się, paradoksalnie, najlepszym plastrem. Bo kiedy było najtrudniej wiedziałam, zamykając oczy, że smutek jest też falą, nawet jeśli zmiatającą jak tsunami wszystkie sensy, jest jednak falą, która odejdzie. I spotkanie z nim, nawet jeśli niemożliwe trudne, pozwoli mi go poznać. Uznać. I puścić wolno.

A po nim czasem przychodził i dalej przychodzi zachwyt, nawet w najmniej oczekiwanym momencie. Ale jednak zachwyt, że jest życie. Że ktoś był dla mnie tak bardzo ważny, ja dla kogoś. 

Że siedzę z B&B w zdumieniu, nad nimi, sobą. Zatrzymaniu, że mi się zdarzyli. I jeszcze nam cały ten świat. 

Co rano, kiedy się budzę, ciągle jestem. Wiem już, że w wielkich miastach wschody słońca potrafią być niezwykłe, najbardziej w niedzielę, w których tylko w ten dzień jest tak wspaniale cicho. Czasem tylko niebo i wspinającą się kulę słońca przecina samolot, jeden z tych, który dawno temu miał mnie stąd zabrać, tak bardzo kiedyś o tym marzyłam.

Może jeszcze kiedyś mnie stąd zabierze, tego też nie wiem, ale teraz nie czekam już na to. Bo przecież nigdy nie chodziło o to miasto ani o żadne inne miejsce, a o siebie i to, co w środku, co jest ze mną.

A więc jeszcze wiem to, kiedy nie oddaję się w posiadanie umysłu, to za zamkniętymi powiekami, siedząc na kanapie, też jest ocean. Jak mówi Carmen, której ojczyzną jest Malaga i z którą jadam figi z jej ogrodu – morze mam w pokoju. Ja mam od niedawna swoją własną wodę bez granic. 

Własne przypływy i odpływy. Z tęsknotą, która boli, z radością, która łaskocze, z wyobrażonym piaskiem pod stopami i całą inną resztę. 

Tam uciekam, kiedy miasto znowu jest niemożliwie głośne i i zirytowane moją powolnością. Albo ja nim.

Między jednym brakiem, a drugim, między stratą i żalem, dzieje się zawsze cicha, codzienna obfitość rzeczy i zdarzeń. Czyjeś słowo i gest, chłód wody i drzewa, smak malin latem, szorstkość trawy pod stopą, dzikie fantazje chmur na niebie i własnego serca.

Lightheartedness, czytam – lekkość serca, ale też jego niefrasobliwość, stan beztroski. 

W sierpniu nie zakładam i nie oczekuję niczego. Pozwalam życiu płynąć. Sobie. Jest tak, jak ma być.

dobrego czasu,

xoxo.

muzyka na dziś: pacific coliseum :: ocean city

TAGS
POWIĄZANE WPISY