Lubię, kiedy rozlewa mi się miłość w środku.
Lubię, kiedy rozlewa mi się miłość w środku.
Latem jest prosto, bo lato nie ma wad, jest sumą pachnących i pięknych zalet. Latem łatwo jest kochać, właściwie nie trzeba robić nic. Miłość odbywa i rozlewa się sama, jak miód, gęsta i słodka.
Jesienią trzeba się zatrzymać, w taki listopad jak dzisiaj, zasypany śniegiem i zasnuty szarym kocem nieba, jeszcze bardziej. Jesienią trzeba się zanurzyć, mimo chłodu otworzyć siebie, zajrzeć tam najgłębiej.
W ciemności, kiedy dzieci jeszcze w snach i innych galaktykach, wracam ze spaceru, wycieram mokrego psa i mokrą siebie. Siadam ze szklanką ciepłej wody, czekam, aż rozjaśni się świat.
Myślę o wszystkich swoich świtach, które we mnie zostały. Tych z mojego miasta, kiedy wszystko wydawało się proste i w nieskończoności, tych znad morza na południu i na północy, z łąki nad jeziorem, o tych wielu świtach z tego miasta, które ciągle nie jest moim i pewnie nigdy nie będzie.
O świcie, mimo wszystko, nawet dziś, nawet tutaj, rozlewa mi się miłość w środku.
Wtedy na chwilę wszystko jest nadzieją, bez początku i końca, życie jest po prostu zdumieniem własnej obecności, poza tym nic nie ma znaczenia. Nieotwarte listy, czekające rozmowy, rachunki, wszystko to, czego, nie wiem, a powinnam wiedzieć, co mnie przerasta, moje osobiste góry do przejścia.
Na parę minut zamykam oczy, potem budzę dzieci, zabieram ich z ciepłych krain ich kołder.
Wyciągam spod swetra trochę miłości i wrzucam do kieszeni kurtek zanim wyjdą do szkoły.
Koam cię, słyszę jeszcze zza drzwi, to -h- uciekło dawno temu, pewnie nigdy nie wróci.
Poza tym wszystkim na zewnątrz, co odbędzie się tak czy tak, według zasad systemu, bez mojego udziału – mogę zawsze, wcześnie rano otwierać szeroko oczy i nie brać za oczywiste własnego istnienia.
Miłość rozlewa się nieoczekiwanie.
Kiedy otwieram okno i chłód końca listopada rozkłada się w mieszkaniu, kiedy gładzę jeszcze ciepłe kołdry, kiedy siadam na na chwilę na łóżku i na kolanach kładzie się pies ogrzewając mi ręce.
Kiedy kroję jeszcze ciepły chleb.
Wynoszę na taras zagubionego na parapecie chrząszcza.
Słyszę bulgot gotującej się kawy. Biorę jej pierwszy łyk.
W swojej głowie wyruszam w podróż nad morze i przypominam sobie strukturę piasku pod stopami. Słoność wody.
Kiedy piszę.
Mikrozatrzymania codzienności, nawet tęsknota jest wtedy miłością, która została i której daję miejsce bez smutku.
W sobotę wychodzę w świat i pierwszy śnieg tego roku. Pies kręci się w kółko z radości, wydeptujemy na łące nowe ścieżki.
Musimy zaryzykować zachwyt, pisał John Gilbert.
I jeszcze miłość wobec własnej bezbronności.
Nie mam lepszego pomysłu na życie.
xoxo,
a.
muzyka na dziś – saib: whale call
…
Dziękuję, że jesteś moim Patronem. Twoje wsparcie jest wyjątkowe i dzięki niemu tworzy się już kilka nowych rzeczy.
Jeśli jeszcze nie jesteś, możesz dołączyć tu:
https://patronite.pl/agnesonthecloud