W podróży.
W podróży.
Czasami jeszcze, w takie dni jak dzisiaj, pełne słońca, głębokiej jesieni i porozrzucanej miłości spadających liści, chciałabym, żeby zabrał mnie stąd jeden z szumiących nad głową samolotów.
Myśl o ucieczce pojawiła się wiele lat temu, kiedy tu przyjechałam i pierwszy raz nie mogłam oddychać, tak bardzo brakowało mi jakiejkolwiek przynależności i sprawczości swojego życia.
Kiedy masz dwadzieścia kilka lat i tracisz wszystko, przynależeć chce się gdziekolwiek, za wszelką cenę, podobnie jak chce się wierzyć, że mimo zdarzeń możesz jeszcze coś mieć, coś planować, kimś być. Że to nie koniec świata, choć tak to wygląda.
Ale żaden samolot mnie wtedy nie zabrał. Zdążyłam potem zniknąć na dziesięć lat, stać się niewidoczną, ze strachu, że stracę również siebie. Że też przestanę istnieć, mimo powagi i ilości marzeń.
A potem, chodząc nad rzekę, nad którą potem, kilka lat później, zabieraliśmy z A. nasze dzieci, poczułam, że przynależność mogę sobie dawać sama. To moja zgoda, nie miejsca, w którym jestem i nie ludzi, którzy tam są.
Przynależę do siebie, do swojego życia i to jest moja sprawczość. To moja stała, moja kosmiczność. To najpiękniejsze i najtrudniejsze miejsce na świecie.
I strach stał się mniejszy. Podobnie jak pragnienie mieć i być kimś.
Dzisiaj, podobnie jak wtedy, dawno temu, nie odlecę stąd żadnym samolotem. Choć wiem, że to uczucie w to wibrujące, październikowe popołudnie to tylko chwila, migawka, tęsknota za życiem, które się już nie zdarzy, również za sobą samą.
Dzisiaj wiem, że nawet gdybym stała na lotnisku, nie podjęłabym decyzji o odlocie.
Wobec życia, jakiekolwiek by nie było i cokolwiek byśmy od niego nie dostawali, w pełnym słońcu, albo odwrotnie – w najbardziej trudnym jego miejscu, wydawałoby się bez światła, zostajemy zawsze sami ze sobą.
Mimo pomocy z zewnątrz, o którą czasem proszę, uczę się, czasem nawet mi to już wychodzi, potem, późno wieczorem, kiedy po łące prowadzi mnie pies, stoję tam, ze wszystkim, co czuję, co przychodzi, co jest częścią mnie, moich doświadczeń, również tego, co wiem o sobie.
I na łące, zostawiona sama ze sobą, mogę też krzyczeć, głośniej niż boli.
Wiem, że ucieczki nie pomagają. Na samym końcu, kiedy nie ma nikogo do pomocy, komu można byłoby oddać kilka zbyt dużo ważących słów albo tęsknoty, tej najtrudniejszej, bo nie do zaspokojenia, jest się ze sobą i swoją samotnością.
Czasem długość dźwięku tej samotności jest trudna do wytrzymania. Wydaje się, że nie do uniesienia.
Ale na samym jej dnie, w spotkaniu ze swoją twarzą w lustrze oddechu, w zdziwieniu, na końcu, przychodzi jednak zdumiewająca prawda – jeśli nie umiesz objąć samego siebie, rozpłakać się nad sobą, uznać, że dziś jest tak trudno, że wydaje się, że słowo sens przestało istnieć, że ty przestajesz istnieć, dalsza podróż nie będzie mieć miejsca.
Nie utrzymasz przynależności i znowu zaczniesz jej szukać gdzieś indziej.
W spotkaniu ze sobą okazuje się, że to wszystko należy do życia. Oślepiające słońce i pragnienie, żeby nigdy nie zaszło, łzy, gra półcieni, chłód i spokój, czas, który przestaje istnieć, cisza, która nagle przeraża.
I nic tego nie zmieni. I uznaję to.
A ja jestem w podróży i wszystko, czego potrzebuję mam w środku. Poczucie przynależności, sprawczość i zdumienie, że tak tego dużo. Mimo wszystko.
uściski,
xoxo,
a.
Dziękuję, że jesteś moim Patronem. Twoje wsparcie jest wyjątkowe.
Jeśli jeszcze nie jesteś, możesz dołączyć tu:
https://patronite.pl/agnesonthecloud