Kilka letnich lekcji.
Kilka letnich lekcji.
Rok temu o tej porze, całkiem późno w nocy, leżałyśmy z młodszą B. na trawie i obserwowałyśmy festiwal perseidów. Nie pamiętam, jakie marzenia i intencje wypowiadałam wtedy po cichu. Dzisiaj leżę w tym miejscu ponownie, obok na trawie pies, perseidy znowu spadają i zastanawiam się, co będzie dalej.
Najtrudniejsze, oprócz tęsknoty, jest poczucie całkowitej odpowiedzialności za to, jak wygląda moje życie. Moje, czyli również moich dzieci. Psa. Kwiatów w doniczkach.
Gdziekolwiek się nie rozejrzę jestem sama i sama podejmuję decyzje. Łapię się na tym, że otwieram usta albo chwytam za telefon, a przecież obok nikogo nie ma i nikt nie odbierze. Zostaje mi rozmowa ze sobą, podzielona na kilka wewnętrznych głosów. Dopada mnie przez to czasem strach, który nie pozwala mi się ruszyć – czy i jak sobie poradzę, ciężar tej odpowiedzialności i samotności waży dużo.
Jestem w punkcie, w którym dowiaduję się i uczę nowych rzeczy o sobie. Na przykład, że bardzo trudno mi jest prosić o pomoc. Że całkiem dobrze gotuję, choć całe lata wydawało mi się, że wcale. Że świat moich wartości jest dla mnie bardzo ważny i mogę uprzejmie, ale stanowczo wyznaczać granice, kiedy ktoś tego nie szanuje.
Że kiedy dopada mnie gniew to znak, że jestem zmęczona i się boję. I trzeba usiąść i zostać w ciszy, pozwolić temu przez siebie przepłynąć. Że pozwalanie sobie na czucie wszystkiego, łącznie z chwilami bezradności jest w porządku i nie świadczy o mojej słabości, a tylko o skrajności sytuacji, w której się znalazłam.
Za to powtarzanie sobie, że dam radę i stawianie się do pionu nawet, kiedy chce mi się płakać i wydaje mi się, że nie dam rady n i e jest w porządku, bo pozbawia mnie zasobów i kontaktu z własnym ciałem.
Że mimo wszystko mam marzenia.
Siedzenie w bezruchu i obserwacja świata, płynięcie z czasem dają mi poczucie połączenia z tym, co mnie otacza, na najgłębszym poziomie, uczą cierpliwości w procesie przywracania jako takiej równowagi w naszej nowej codzienności.
Daj sobie czas, moja mantra na dziś i jutro i całe lato. Daj sobie czas, kochanie, mówię przytulając na dobranoc starszego i młodszą B. Na smutek i tęsknotę, żeby zostały przeżyte i uznane, na doświadczanie kiedyś radości na nowo, pojawi się, obiecuję wam. Sobie też.
Sierpień, mój ukochany miesiąc. Miesiąc dojrzałości i słodkości, żółtych odcieni i tej wibrującej w środku melancholii, że lato już odchodzi. Miesiąc słońca, które przechodzi powoli na drugą stronę.
Ale spadające perseidy przypominają mi, że cykl odradzania się na nowo nigdy się nie kończy.
Jesteśmy, na zawsze, w takiej czy innej formie wspólnego DNA ze wszystkim, co jest częścią kosmosu. Jeśli chcesz to poczuć wystarczy chodzić boso. Albo zadzierać nocą głowę do góry. Jest mi lepiej, jak mi tak objaśniasz świat, mówi mi młodsza B.
Mnie też.
Mówiłam ci już, że wszyscy na swój sposób jesteśmy gwiezdnym pyłem?
Wiesz to?
Czuję. Tyle wystarczy.
bezchmurnych nocy i oceanu perseidów,
xoxo,
a.