Na chwilę.
Na chwilę.
Nie wiem, co mam robić z czasem, niedzielonym na cztery. Ta jedna czwarta, dudniąca, w przestrzeni pokojów, w porankach i wieczorach, w codzienności, ilości talerzy na stole przy obiedzie, jedna czwarta, w której ani ja ani dzieci nie możemy się odnaleźć.
Od tygodni wyprzedzam w porannych pobudkach psa, niezmiennie piąta trzydzieści. Przemierzamy potem razem kilometry, parkami, starymi ulicami, obchodzę moje miasto z każdej strony, chcę wypełnić tę jedną czwartą czasu zmęczeniem, tak, żebym jej nie czuła, nie musiała wdychać, chcę ją wypełnić, czymś, nie wiem czym, tylko żeby nie obklejała dzieci. Żeby tak nie bolało.
Ale nie umiem. Wiem, że się nie da.
Wiem, że każde z nas jest na początku nowego i trudnego, czegoś, o czym nic nie wiemy. Przytulam moje dzieci tak, jak jeszcze tego wcześniej nie robiłam. Bardzo mocno i stojąc boso, wbita w podłogę jak góra, żeby nie zatonąć.
Choć czasem tonę. Najczęściej nocami, nocami mam znowu sny o wodzie, której się boję, bo jest ciemno, ale to woda, w którą mimo wszystko wchodzę, brnę, zamykam oczy, zanurzam się coraz głębiej. Potem stoję na nieznanym mi pomoście.
Chciałabym tak bardzo dalej wierzyć, że życie jest snutą historią, której scenariusz na przyszłość mogę sobie pięknie wyobrażać zasypiając i wierząc, że już zaraz, zaraz to wszystko się spełni.
Tymczasem patrzę na to, co się stało i widzę chwile, całe mnóstwo, kompletne całości istnienia, a każda z nich to zamknięta opowieść. Jak na zdjęciach, które wczoraj oglądałyśmy z młodszą B.
W lutym, w swoich notatkach, napisałam: „…więc o tym jest życie. Żadnej ciągłości, mimo ze nam się tak wydaje. To chwile, przejrzystości i doskonałości. Żadnego umysłu. Czyste uczucie”.
Każdy wdech i wydech jest osobną opowieścią.
O ile cenniejsze i nieoczywiste wydaje się wtedy życie.
Bez czekania na spektakularne chwile, które miałyby nadejść, bo przecież to, w czym właśnie się zanurzam jest absolutnie jedyne.
A między tą i kolejną, przyszłą niepowtarzalnością, o której nie mam pojęcia, jaka będzie, przestrzenie złożone ze strat, z nieobecności, z tego, co minęło, czego nie ma już w znanej mi formie.
Ale co ciągle istnieje, wyczuwalne, na skórze, pod nią, przecież mnie zajmuje, bo wracam do tego. Bo przytulam to, chronię, chcąc to zachować. W sobie, w splotach swojego DNA.
***
Jesteśmy wszyscy połączeni, mówię wieczorem do dzieci. Jeśli zamkniecie oczy i przestaniecie słuchać umysłu, poczujecie to. Przytulcie psa, a będziecie częściami jednej całości. Tak samo będzie z drzewem. Ziemią.
Z miłością. Z tęsknotą, która dziś tak boli. Dzielona z kosmosem daje się utulić, a nieobecność staje się nagle obecnością wibrującą wokół, osadzającą się na skórze jak niewidoczny pył.
Trzeba się tylko tego nauczyć i nigdy nie zapominać, że w tej formie i konstelacji jesteśmy zawsze, tutaj, tylko na chwilę.
xoxo,
a.