Na chmurze.
Na chmurze.
I tylko pies ciągle nie wie, o co chodzi. Cały czas obok, gotowy do pocieszania, przynosi codziennie swoje zabawki. Kładzie się obok, kiedy nie mogę wstać z kanapy, kiedy nie mogę się nawet ruszyć, bo tak bardzo boli nieobecność.
Stoję w samym środku życia, które jak gdyby nigdy nic pulsuje oddechem, w którym tak samo jak w ubiegłym roku mijają upalne dni lipca, przekwitają piwonie i dojrzewają orzechy i miasto tak samo jak co dzień budzi się hałaśliwie wcześnie rano.
Nie sprawdzam już, co robiłam tamtego lata o tej samej porze, na dzień dzisiejszy chyba nawet nie mogę sobie dobrze przypomnieć, tyle zdarzyło od tamtego czasu, że wydaje mi się, że minęły już całe lata. A ja jestem kimś zupełnie innym.
Wiem, że to oddychające życie, to co w nim istnieje, od szorstkiej trawy pod stopami po słońce nad głową, daje mi teraz wszystko, co jest potrzebne, żeby ukoić i uznać to, co się stało.
Poddaję się zatem temu niezmiennemu rytmowi przemijania i odradzania się. Wiem, że nawet to, co dziś tak boli, niemożliwie, stanie się czymś, z czym w końcu nauczę się sobie radzić. Nauczę się sobie radzić ze sobą. Nauczę się siebie. Ostrożnie, z czułością, jak z blizną po głębokiej ranie.
Składam się więc rozsypaną do granic, czasem mniej, czasem bardziej. Krok do przodu, trzy do tyłu, pół w przód, na dziś więcej nie mam siły. Tyle wystarczy. Niczego od siebie nie wymagam.
Czasem nie mogę zrobić nic poza rozpłakaniem się.
Czasem są też dni, kiedy zatrzymuję się gdzieś w środku dnia w pół słowa i gestu i wydaje mi się, że to nie jest jednak moje życie. To sen. Ale skoro w nim jestem, to kto zatem śni i dlaczego to taka opowieść?
***
O piątej trzydzieści rano jednak zawsze zwycięża życie. Za oknem ptaki ze swoją codzienną, poranną historią, beztroska lipca i intensywność samolotów na niebie i autostrady w kierunku na południe, do słońca i nad falującą wodę.
Obok mojej twarzy oddech psa gotowego do kompletnej radości istnienia, jakby poza tą obecną chwilą niczego innego nie było.
Zanurzam się więc w to życie wiedząc, że dziś będzie mi łatwiej niż wczoraj. Oswajam to, co nowe, cierpliwie, bez pośpiechu i wyparcia.
Piję w ciszy kawę, kroję jeszcze ciepły chleb, czekam, aż wstaną dzieci.
***
Wracam do mojego miasta, w którym w sobotę po południu nie ma już świateł na skrzyżowaniach, jest tak pusto.
Wracam do miejsc, których mieszanką jestem. Do ludzi, słów, dzikości serca i jego blizn. Czuję każdy swój szew, każde zgrubienie i gładkość.
Nie byłoby mnie, gdyby nie to wszystko. Również to, co odeszło stąd, stając się gwiezdnym pyłem. Może już nową gwiazdą?…
Jakie to piękne, że mogliśmy się siebie doświadczyć w tym wielkim, niekończącym się wszechświecie.
Do zobaczenia.
dobrego lipca,
xoxo,
a.