Letnia obfitość.
Letnia obfitość.
Jak się masz, pyta starszy B. o poranku. Już otwieram usta, już składam w głowie zdania, które nie opowiedzą mu dosłownie o tym, że dzisiaj nie mogę sobie poradzić, nie mogę się ruszyć, bo boję się, że się rozsypię, a przecież jestem matką, mają tylko mnie, on i młodsza B. i mam być dzielna i nie mogę się tak po prostu rozpaść i przez chwilę nie istnieć.
Chcę wiedzieć, jak się czujesz t e r a z, w tym momencie, przerywa cicho moją układającą się właśnie opowieść mój czternastoletni syn, a ja patrzę na niego zdziwiona, zdumiona dojrzałością jego i pytania, które zadaje.
Patrzę w jego szare oczy i widzę na twarzy uśmiech.
Dobrze się mam, synku, odpowiadam zaskoczona, bo naglę czuję całe swoje ciało, złożone w całość, a uśmiech mojego dziecka, jego obecność, jest jak zdumiewające uziemienie, jak korzenie, które oplatają moje stopy, pokazują, że jestem i trwam.
Jak cię widzę, mam się dobrze, synku.
Kiedy wychodzi z pokoju zamykam oczy, żeby się nie rozpłakać.
Jestem. W tym zatrzymaniu i zaskoczeniu wszystkim, co się nam wydarzyło, jestem. W czasie, który kocham najbardziej. Jakie to absurdalne, a może i nie, może wcale nie przypadkowe, nie wiem. W czasie lata, słońca bez granic, absolutnej beztroski i dzikości serca. Dojrzałości kwiatów i owoców, prostoty i niespieszności, corocznego zaufania, że wszystko będzie dobrze, że się ułoży.
I choć tak trudne jest to lato w tym roku, inne niż wszystkie, pełne skurczów serca i bólu brzucha, czasem zdarza mi się w nim, przez chwilę, w zatrzymaniu, poczuć się dobrze.
Kiedy przytulam moje dzieci, jest mi dobrze.
Kiedy przesadzam kwiaty i czuję grudki i zapach ziemi pod palcami.
Kiedy palce pełne mam zapachu mięty, która co roku wyrasta w doniczce i zostaje ze mną do jesieni.
Kiedy przygotowuję obiad i siadamy potem razem przy stole.
Kiedy rano budzi mnie mocny dźwięk merdającego, uderzającego o podłogę ogona mojego psa, czekającego, aż się podniosę, jest mi dobrze.
Siadam na łóżku, wciągam do płuc resztki nocy i jej chłodu, myślę o miłości i nieskończoności.
O obfitości objawiającej się w tych wszystkich mikrosekundach tu i teraz, którą widzi mój syn (pomaga mi to, mówi potem do mnie, sama mnie tego nauczyłaś, choć ja tego wcale nie pamiętam).
Kojący chłód mokrej trawy o poranku.
Smak lipcowych pomidorów.
Beztroska wiatru wrzucającego liście z tarasu do mieszkania.
Wiadomość od kogoś, pełna dobrych słów i wsparcia.
Chłód wody na twarzy w upalny dzień.
Nagły zapach przeżytej dawno chwili, która była dobra.
Zapisuję. Na zapas, na jesień, na zimę, na krótkie dni i długie noce.
obfitości lata,
xoxo,
a.