Kwietniowe przebłyski.
Kwietniowe przebłyski.
Dni mijają jeden za drugim i kwiecień jest kolejnym miesiącem, o którym niewiele mogę powiedzieć. Poza tym, że chciałabym ludzi i do ludzi. Chciałabym widzieć twarze. Chciałabym nie musieć pamiętać o dystansie. Chciałabym nakryć stół u siebie w domu. Dla całej wioski. Chciałabym rozmawiać do rana. Śmiać się. I rozpłakać też. Móc przytulać. Być przytulaną.
Wczoraj znowu trafiłam na absolut ciszy i pomyślałam, jakie to będzie trudne przyzwyczaić się do tego głośnego świata, który na chwilę zamilkł. Kiedy znowu zaczniemy się spieszyć, przemieszczać, latać, nie widzieć siebie nawzajem, szukając gorączkowo dawnego życia, w którym niewiele współodczuwania, za to wiele umysłu, życia, które było jednak znane i bezpieczne.
Wolałabym pozostać na zawsze i być częścią tego, co teraz rozkwita na zewnątrz.
***
„Nikt z nas nie jest pojedynczym Ja i niekiedy owe różne JA w nas (złe, zalęknione, smutne) muszą zostać wysłuchane”. To cytat z jednej z najlepszych książek, jaką kiedykolwiek czytałam.* Znowu do niej wracam.
***
Nie spierać się. Obudziłam się z tym słowem kilka dni temu. Nie zmienię. Nie przyspieszę. Nie odczytam przyszłości. Jedyne, na co mam wpływ to ja sama wobec tego, co się przytrafia, co się dzieje.
Tymczasem od ponad pół roku jestem w modusie fight or flight. Stan ciągłego przyczajenia i próby wyprzedzenia kolejnego wyzwania albo zadania, które muszę ogarnąć.
Ale czasem, kiedy przystanę, jeszcze zaspana, jeszcze tu, nie za godzinę i trzy, zdarza mi się o szóstej rano, tak jak dziś, dwudziestego czwartego kwietnia, iść po zmrożonej, błyszczącej od słońca trawie i czuć zachwyt ziemią i tym światłem, od którego mrużę oczy. Chociaż zaraz wrócę do domu, w którym od kilku miesięcy dzieje się mój prywatny koniec świata i wszystkie moje JA siedzą czasem zalęknione bez ruchu.
Ale takie chwile, jak dzisiaj o poranku, jak ta wczoraj, kiedy popołudniowe, miękkie słońce wpada przez żaluzje, zdają się mówić, po raz tysięczny, a ja ciągle o tym zapominam, że życie odbywa się tylko tu, w tej sekundzie istnienia i oddechu. Cała reszta jest fantazją umysłu.
Raj nie jest miejscem, jest podróżą, pisze ulubiona Rebecca Solnit. „Raj nie wymaga od nas odwagi, bezinteresowności, twórczości, namiętności – we wszystkich opowieściach raj jest bierny, znieczulający, a jeśli dobrze się wczytać, także bezduszny. Dlatego właśnie John Keats nazwał pełen cierpienia świat „doliną tworzenia dusz”, dlatego też kryzys często wydobywa z nas to, co najlepsze.(…) Pewnego dnia w Kalifornii usłyszałam, jak przybyły z Irlandii buddyjski opat, należący do szkoły zen, cytuje argentyńskiego pisarza Jorge Luisa Borgesa: „Nie ma dnia bez chwil raju”. I dzień trwa dalej.
Co będzie w tym dniu, nie wiem. To moja najbardziej aktualna definicja własnego życia. Nie wiem. Pomiędzy jednym nie wiem, a drugim, czasem zdarza mi się zatem raj:
„Kiedy otwieram oczy, widzę, że jestem mały we wszechświecie. Kiedy zamykam oczy, zdaję sobie sprawę, że mam we mnie wszechświat.”
przebłysków pełnych chwil raju, dziś i jutro, zawsze,
xoxo,
a.
*”Uważne współczucie”.