Przyspieszony kurs wzrastania.
przyspieszony kurs wzrastania.
Mniej więcej roku temu A. z młodszą B. byli w drodze na koncert Taco Hemingwaya. Młodsza B. była wniebowzięta, a A. przerażony, bo Covid 19 właśnie zaczął się rozprzestrzeniać i A. uznał, że wyjazd w takim momencie na koncert to najbardziej nienormalny pomysł na świecie.
Kiedy oni byli w drodze do Opola, ja na miejscu byłam w drodze po starszego B., który wracał ze szkolnego wypadu na narty. Siedzieliśmy potem razem w pizzerii i dzwoniliśmy do A. i B. pytając, czy już dojechali na miejsce i czy jest im dobrze.
Było im pół na pół, bo B. płakała ze szczęścia, bo chyba widziała Taco przed salą koncertową, właściwie to jego plecy, a A. był rozhisteryzowany, że jest wielki tłum i na pewno zaraz oboje zachorują i nastąpi koniec świata.
Wrócili cali i zdrowi, a kilka dni poźniej okazało się, że to był ostani koncert Taco z tamtej trasy koncertowej.
Rok póżniej wszystko jest tak bardzo inne, a życie takie, jak rok temu wydaje mi się odległą galaktyką, coraz bardziej rozmazaną.
Najodważniejszą fantazją w kwestii przyziemnych, ale jednak marzeń, wydaje mi się ta o wyjściu do restauracji. Mogłaby być to nawet jakaś najpodlejsza pizzeria, byleby móc posiedzieć gdzieś do późnego wieczora, gdzie poczuję się nakarmiona, dosłownie i nakarmiona obecnością ludzi i rozmów z nimi.
I perspektywa, że zdarzy mi się jutro chociaż takie same jak dziś. Trudne, ale chociaż takie jak jest teraz.
przyspieszony kurs wzrastania.
Żeby ostani lutowy piątek był piątkiem innym od wtorku i niedzieli, posprzątałam mieszkanie zaczynając z innej strony niż zwykle i odłożyłam wreszcie na regał kilka przeczytanych książek, zajmujących od tygodni fragment kanapy. Odkładam je ostatnio grzbietami do ściany.
Zamiast wszerz na regale, rosną wzdłuż, udając, że przeczą wszelkiej chronologii zdarzeń. Nie ma początku, nie ma końca, wszystkie podobne.
Self study samej siebie ostatnich kilku miesięcy dał mi dużo prawdy o sobie i zawstydził rumiane ego. Tyle rzeczy straciło znaczenie. Wstaję rano i myślę, że prawie wszystko.
Wydawało mi się, że coś wiem o świecie i coś potrafię i mam jakieś ambicje, a nagle okazuje się to tak nieważne wobec codziennego ćwiczenia spokoju, czasem, przyznaję, z zaciśniętym w ręku kamykiem, który przypomina o głębokim oddechu. Ćwiczenia bycia mocną jak drzewo wobec kryzysów w już nastoletnich pokojach, tłumaczenia nowego nagle świata i zrozumienia dla tostów z serem jedzonych o dwudziestej drugiej.
Poczucia kryzysu siebie.
Kim jestem, żeby dawać sobie prawo pisania o czymkolwiek, jakie to ma znaczenie wobec wszystkiego tego, co dzieje się na zewnątrz? Kim jestem, żeby otwierać usta i coś chcieć komuś mówić, opowiadać o sobie albo jak ma żyć, nawet w dobrej wierze, kiedy nic o nim nie wiem?
Siebie samej doświadczam przecież teraz tyle, że nie nadążam pakować do pojedynczych kieszeni, żeby nie pogubić wątków.
Tyle o sobie wiemy, ile zostaniemy sami ze sobą i nie będziemy mogli od siebie uciec.
Co nam wyjdzie z tego sprawdzania?
Nie wiem.
Moje ulubione zdanie ostatnio.
Być może wyjdzie, że jesteśmy sobie bliscy. Albo wcale.
Być może, że możemy na siebie liczyć. Albo i nie.
Może, że wiele jest dla nas ważne, wspólnie. Albo wręcz przeciwnie. Nic się nie zgadza. I nie zgodzi.
Przyspieszony kurs wzrastania, kiedy rozpuszczają się złudzenia, przekonania i jakieś prawdy, które dotychczas działały.
W życiu, które wymaga czasem skupienia się tylko na nim, nic nie daje się ukryć.
Ani wstyd, ani bezradność, czasem lęk, a czasem jeszcze wielka radość z maleńkich rzeczy, których wcześniej nigdy nie było widać.
Zanim jeszcze dobrze otworzę oczy, czuję na skórze wielki, truflowy nos psa, ogon tłucze o podłogę co rano tak, jakby czekała na mnie całe życie.
I kiedy za chwilę zamykam cicho drzwi od domu, wchodząc w dzień, myślę sobie, że może tak trzeba żyć.
Jakby się codziennie na ten dzień, kolejny, czekało całe życie.
Może to cała wiedza, która jest potrzebna, żeby co rano, choć przez chwilę poczuć się szczęśliwym?
xoxo.
a.