Przebłyski.
Przebłyski.
Trzy lata temu starszy B. przyniósł do domu zrobiony w szkole latawiec. Jest duży, biały, zrobiony z miękkiego materiału, na drewnianym stelażu. Wisi u nas w kuchni na oknie. Przy suficie.
Jest naprawdę piękny, nie potrafię i nie chcę go ściągnąć i schować do szafki z rodzinnymi pamiątkami. Kiedy patrzę na niego, czuję spokój, czasem tęsknotę, wczoraj się rozpłakałam.
Kiedy dzieci były małe jeździliśmy za miasto, na wzgórza i wyciągaliśmy z bagażnika latawiec, inny, kolorowy. A. wypuszczał go w niebo, a starszy B. z młodszą biegali wokół niego przewracając się co chwilę w trawie.
Przebłysk.
Tak nazywam na użytek własny te zadziwiające chwila, kiedy wszystko jest kompletne. Kiedy czas się zawiesza, życie staje się mieszanką spokoju i pewności, że o to w nim chodzi, tylko o to, o ten moment, że wszystko inne nie ma znaczenia.
Nie ma okoliczności, spełnionych warunków. Czystość istnienia poza tym wszystkim. Aż obezwładniająca.
Czasem wraca wspomnienie tego, w jakimś zapachu albo powrocie w to samo miejsce, ale nigdy nie da się tego odtworzyć kompletnie.
Przebłyski są niepowtarzalne. Zdarzają się bez oczekiwań, nagle. Oszałamiają tak, że aż drży ciało. I serce.
Tak jak wtedy z latawcem, wiele lat temu, późną wiosną, kiedy patrzyłam na A. i dzieci na wzgórzu.
Albo kiedy wiatr nagle staje się tak dziki i ciepły i wysusza skórę, rozjaśnia włosy latem.
Albo kiedyś nad morzem, kiedy mali B.&B. zasnęli i przykrywaliśmy ich ręcznikami po czubek głowy, a potem leżeliśmy z A. obok nic do siebie nie mówiąc, bo żadne słowo nie było potrzebne.
Albo wtedy, kiedy jeszcze dawniej temu, w upalną noc, na tarasie naszego małego mieszkania na poddaszu, w środku wielkiego miasta, siedzieliśmy z T. i słuchaliśmy muzyki i wznosiliśmy toasty za życie i przyjaźń, do rana.
Przebłysk zdarza mi się czasem, kiedy piszę, bardzo wcześnie rano, jest tak cicho, że aż słyszę własny oddech i słowa stwarzają się same pod palcami.
Czasem też wtedy, kiedy mrużę oczy od nadmiaru słońca tak, że lecą mi z nich łzy.
…
Więc może o tym jest życie, wydaje mi się dziś wieczorem, kiedy siedzę sama, bo A. jest znowu w szpitalu i składam się ze wszystkich sił w kupkę dorosłego rozsądku, który ma dwójkę dzieci i ten rozsądek wie, że trzeba jeszcze ogarnąć kolację, pranie i spacer z psem i przestać trzeć te cholerne, ciągle mokre oczy.
Więc może o tym jest życie?
Żadnych przyczyn i skutków, żadnej ciągłości, a już na pewno żadnych sensów i nie constans.
Może życie to pojedyncze, błyszczące momenty, przejrzystości i doskonałości?
Bez żadnego udziału umysłu.
Najczystsze czucie, przez chwilę, nieskończonej miłości i szczęścia?
…