Wpisy

Przebłyski.

12 lutego 2021

Przebłyski.

Trzy lata temu starszy B. przyniósł do domu zrobiony w szkole latawiec. Jest duży, biały, zrobiony z miękkiego materiału, na drewnianym stelażu. Wisi u nas w kuchni na oknie. Przy suficie. 

Jest naprawdę piękny, nie potrafię i nie chcę go ściągnąć i schować do szafki z rodzinnymi pamiątkami. Kiedy patrzę na niego, czuję spokój, czasem tęsknotę, wczoraj się rozpłakałam.

Kiedy dzieci były małe jeździliśmy za miasto, na wzgórza i wyciągaliśmy z bagażnika latawiec, inny, kolorowy. A. wypuszczał go w niebo, a starszy B. z młodszą biegali wokół niego przewracając się co chwilę w trawie. 

Przebłysk. 

Tak nazywam na użytek własny te zadziwiające chwila, kiedy wszystko jest kompletne. Kiedy czas się zawiesza, życie staje się mieszanką spokoju i pewności, że o to w nim chodzi, tylko o to, o ten moment, że wszystko inne nie ma znaczenia.

Nie ma okoliczności, spełnionych warunków. Czystość istnienia poza tym wszystkim. Aż obezwładniająca.

Czasem wraca wspomnienie tego, w jakimś zapachu albo powrocie w to samo miejsce, ale nigdy nie da się tego odtworzyć kompletnie. 

Przebłyski są niepowtarzalne. Zdarzają się bez oczekiwań, nagle. Oszałamiają tak, że aż drży ciało. I serce. 

Tak jak wtedy z latawcem, wiele lat temu, późną wiosną, kiedy patrzyłam na A. i dzieci na wzgórzu.

Albo kiedy wiatr nagle staje się tak dziki i ciepły i wysusza skórę, rozjaśnia włosy latem.

Albo kiedyś nad morzem, kiedy mali B.&B. zasnęli i przykrywaliśmy ich ręcznikami po czubek głowy, a potem leżeliśmy z A. obok nic do siebie nie mówiąc, bo żadne słowo nie było potrzebne. 

Albo wtedy, kiedy jeszcze dawniej temu, w upalną noc, na tarasie naszego małego mieszkania na poddaszu, w środku wielkiego miasta, siedzieliśmy z T. i słuchaliśmy muzyki i wznosiliśmy toasty za życie i przyjaźń, do rana.

Przebłysk zdarza mi się czasem, kiedy piszę, bardzo wcześnie rano, jest tak cicho, że aż słyszę własny oddech i słowa stwarzają się same pod palcami. 

Czasem też wtedy, kiedy mrużę oczy od nadmiaru słońca tak, że lecą mi z nich łzy.

Więc może o tym jest życie, wydaje mi się dziś wieczorem, kiedy siedzę sama, bo A. jest znowu w szpitalu i składam się ze wszystkich sił w kupkę dorosłego rozsądku, który ma dwójkę dzieci i ten rozsądek wie, że trzeba jeszcze ogarnąć kolację, pranie i spacer z psem i przestać trzeć te cholerne, ciągle mokre oczy.

Więc może o tym jest życie? 

Żadnych przyczyn i skutków, żadnej ciągłości, a już na pewno żadnych sensów i nie constans. 

Może życie to pojedyncze, błyszczące momenty, przejrzystości i doskonałości?

Bez żadnego udziału umysłu. 

Najczystsze czucie, przez chwilę, nieskończonej miłości i szczęścia?

 

TAGS
POWIĄZANE WPISY