Wszystko przychodzi wtedy, kiedy jesteśmy gotowi,
Wszystko przychodzi wtedy, kiedy jesteśmy gotowi,
Od długiego już czasu kilka razy w tygodniu jestem na macie. Czasem chwilę, kilkanaście minut, czasem dłużej, najczęściej z wdzięcznością, czasem z cieniem rezygnacji, jak kilka dni temu, kiedy wydaje mi się, że ciągle i ciągle powtarzana praktyka, nie przynosi efektów.
Ciało, zostawione na lata same sobie, w które upychałam wszystko, co miało zostać ukryte i niewygodne, niechciane, staje się z czasem małomówne i zapada się w sobie bez słowa.
Niczego nie zapominam, zdaje się mi mówić teraz ciało, potwierdzają to przykurczone mięśnie, które nie chcą się wydłużyć i rozciągnąć tak, jak to sobie wyobrażam, że powinny i mogą.
A wczoraj rano przebłysk i chwila olśnienia – wszystko przyjdzie, kiedy będę gotowa.
Kiedy przestanę się spierać i sobie wyobrażać swoim ciągle rozbieganym, tłumaczącym mi po swojemu umysłem. Kiedy przystanę, posłucham, kiedy przyjmę porządek rzeczy, spojrzę na wszystko uważnie, z każdej strony, na to, w czym jestem, również na siebie, jak na całość. Kiedy ciało nie będzie miało mi być posłuszne, ale nauczę się z nim rozmawiać. I przyjmować to, co jest, teraz.
Tak samo jak w życiu.
Może wszystko przychodzi wtedy, kiedy jesteśmy gotowi?
Tak długo, jak prowadzi nas umysł, wyznaczający terytorium potrzeb zarządzanych przez ego, każde niespełnione oczekiwanie i to, czego nie dostaliśmy, mimo pragnień, stanie się źródłem buntu. I żalu.
To tak, jakby się nieustannie wyrywać z kontekstu.
A przecież nie dojrzewamy samodzielnie i nie wzrastamy nagle, według życzenia wypowiadanego w sierpniu w noc spadających perseidów. Nie doświadczamy, czym jest miłość i szczęście, będąc tylko sami ze sobą.
Nie uda nam się mimo starań zatrzymać tego, co chcielibyśmy mieć na zawsze. Nie uda nam się zostawić w mgnieniu oka za sobą tego, co przyszło, co jest czasem tak trudne, choć przychodzi zapewne, żeby czegoś nas nauczyć. Kręgu życia nie da się ominąć i istnieć poza nim.
Nie stajemy się przez to bierni wobec życia, wobec tego, co nam się przytrafia, ale uczymy się uważności i dostrzegania obfitości. Dzięki temu dojrzewamy. Rośniemy. I ten wzrost nie oznacza właśnie poszerzania terytorium potrzeb, ale doświadczania świata i siebie, w środku samego bycia. Którego jakość , okazuje się, jest jednak wartością wobec wszystkiego nadrzędną.
I chociaż smutek, którego nie da się przecież ominąć, nie staje się przez to mniejszy, to jednak jego obecność mówi nam, że coś miało dla nas znaczenie. To coś było ważne i jesteśmy tym, kim jesteśmy, również dzięki temu.
Choć buddyzm uczy, że właśnie przywiązanie jest przyczyną smutku, nie sposób, poza skrajną dyscypliną tybetańskich odosobnień, nie kochać i nie zachwycać się życiem, tęsknić potem do tego, co dawało nam radość i chwile bezwarunkowego szczęścia.
Wszystko przychodzi wtedy, kiedy jesteśmy gotowi. I może dzięki tej świadomości stajemy się bardziej czuli wobec tego, co jest, teraz, w tej chwili? W naszym mikrokosmosie, ale także w nas.
Wszystko jest ze sobą połączone.
*****
Wcześnie rano wychodzę z psem, miasto jeszcze śpi, mróz szczypie mnie twarz. Dziękuję za oddech, za to, że jestem tutaj i dziękuję za to, co mnie tu przyprowadziło.
Wracam więc do życia. Po raz kolejny. W otwartości. To pomaga.
dobrego weekendu,
xoxo,
a.