Jak żyć intencjonalnie?
Jak żyć intencjonalnie?
Czytam kolejną książkę Rebeki Solnit, Przewodnik po zagubianiu się (A Field Guide to Getting Lost).
„Świat jest niebieski na krawędziach i w swojej głębi. Ten błękit to światło, które się zagubiło, ale które uzmysławia nam całe piękno tego świata”, czytam.
Błękit to horyzont i emocje, samotność i odległość, pisze dalej Solnit. W aktualnym, miejskim szale wyprzedaży, instagramowych, egzotycznych plaż i zimowych stoków i doskonale ubranych, doskonałych ludzi, w deszczowe, chłodne popołudnie czytam o zagubieniu i odnajdywaniu siebie. O horyzontach i tęsknotach, o przekraczaniu granic.
Czuję to samo zdziwienie, kiedy jakiś czas temu, w pewne sobotnie przedpołudnie, pełne głosów, gęstych zapachów, nagle wkroczyły głośne dźwięki „Toski”. Z okien sąsiada, z życiem, o którym nie można powiedzieć nic, tak cicho i niemalże przezroczyście w nim jest, nagle wysokie tony opery, w których zamarły na chwilę wszystkie sobotnie sprzątania i wietrzenie pościeli.
Światło, które się zagubiło.
Bo ktoś kiedyś napisał muzykę, która w tamten dzień wszystkich zatrzymała i Rebecca Solnit oddała mi eseje pełne swojego doświadczenia i wrażliwości, dzięki którym znowu nabieram wiary, że tylko naprawdę na chwilę zagubiliśmy to światło i nie widzimy go w kulturowym obłędzie posiadania i gromadzenia, niszczenia i niewiary w to, co naprawdę istotne i wyznawania religii w to, co można kupić i się tym otoczyć.
Ktoś mi bliski, z kim często rozmawiam, z plaży nad Bałtykiem, napisał mi kiedyś, że nagle w siebie wątpi, szuka w życiu swojej intencjonalności. Że ktoś, kto się zna, podpowiada, że to celowość.
Więc pewnie ma być zmierzone i zważone, podsumowane.
Wieczorem sortuję zdjęcia z dawnych wakacji nad wodą, gdzie słońce i lody i przez chwilę nicnierobienie i w złapane na nich emocje nie potrafię upchnąć celowości. Początku i końca jakiegoś działania. Bo to mnie znowu plasuje w jakimś wyścigu, do którego się nie zapisywałam i bardzo dziękuję, ale ja wysiadam, mnie się nigdzie nie spieszy. Powiększanie doświadczenia zawartego w krótkim być podoba mi się dużo bardziej.
W tym świetle, o którym pisze Solnit, w błękicie każdego rodzaju, w nieznanym życiu, które zaczyna się codziennie rano, na nowo, widzę intencjonalność, która nie musi się gdzieś za każdym razem rozpoczynać i kończyć.
Prawdziwa intencjonalność zaczyna się tam, gdzie opłacalność nie ma znaczenia.
Tam rozpływają się wątpliwości o zasadność społecznego uzasadnienia i sposobu, w jaki oddychasz i w jakim tempie przemierzasz świat.
Ta intencjonalność znajduje zagubione światło, błękitne w swym odcieniu w zależności od tego, czy akurat nurkuje w wodzie, czy gasi horyzont.
Intencjonalność zaczyna się w momencie, w którym życie meduzy wyrzuconej na brzeg ma dla Ciebie znaczenie.
Tej z przypowieści o chłopcu, z książki o filozofii dla dzieci, o chłopcu, który spacerował po plaży, pełnej wypchniętej na nią przez morze meduz. Morze się cofnęło i zostawiło setki bezradnych kształtów na piasku. Chłopiec cierpliwie schylał się, pojedyncze zbierał i wrzucał ponownie do morza. Na pytanie, po co to robi, jaki jest sens, skoro ich wszystkich nie uratuje, odpowiedział, żeby zapytać o to te, które wrzucił ponownie do wody.
Z życia według własnych wartości, z naiwnej pewnie, ale jednak wiary w dobro, z odwagi przekraczania własnych granic, z doświadczania świata z aż bolesną czasem wrażliwością, z niezgody na „a co ja mogę” i cierpliwym, pojedynczym działaniu, pewnie nie stworzy się ilości, która da się wymierzyć. Ani trochę.
Ale ciągle będzie się widzieć światło. Po to, żeby w życiu, które i tak układa się przecież po swojemu i w którym często czujemy się zagubieni, ciągle na nowo jednak się odnajdywać i wierzyć, że mimo kruchości wszystko ma sens.
I jeszcze w najbliższy nów i wszystkie noce, które przyjdą, cicho wyznawać najbardziej osobistą wiarę, że wrażliwość, odwaga i serce mogą uratować ten świat.
Uściski.
xoxo