Grudniowa sztuka wolności.
Grudniowa sztuka wolności.
Od dwóch lat i trzech miesięcy piszę teksty w jednym pliku, żeby było ciekawiej o nazwie „Pusty”. Edytor tekstu pokazuje, że to na dzień dzisiejszy sześćdziesiąt jeden i pół tysiąca słów. Prawie czterysta tysięcy znaków.
Dużo – mało, nie wiem. Wychodzi jednak, że przez ostatnie dwa lata, z każdym tekstem, tworzyły się prawie dwie książki. Chyba dużo więc. Zatem obfitość.
Ostatni kwartał tego roku to sprawdzian moich sił i tego, ile można w bardzo krótkim czasie unieść. Też wychodzi mi, że chyba całkiem sporo.
Wychodzi mi, że kanaliki łzowe są niewyczerpanym, fenomenalnym źródłem wilgoci, zawsze gotowej na wypłynięcie na zewnątrz.
Wychodzi mi, że najlepszym odcinkiem do planowania jakiekolwiek przestrzeni czasowej jest kolejna doba. Nie mniej, nie więcej, dokładnie doba. W wypadku awarii systemu można jeszcze podzielić ją na mniejsze odcinki: rano, popołudnie, wieczór, noc, ale ta, wiadomo, ma swoje senne prawa i wszystkie plany gdzieś.
Przy tak rozbitych cząstkach czasowych nie da się nie wyjść na plus w zakresie realizacji celów i poczucia obfitości. W skrajnej rozpaczy celem może stać się ugotowanie obiadu, obfitością ilość mlasków dzieci przy konsumpcji tegoż i końcowe ale było dobre.
Przy takim minimalizmie produktywności rzeczywistość staje się bardziej namacalna, odczuwalna, dosłownie. W takiej perspektywie nie da się być nigdzie indziej, jak o szóstej pięćdziesiąt rano, zakładając w ciemności ciepły sweter i wyprowadzając w zaspaniu psa. O trzynastej dwadzieścia robiąc notatki albo płacąc kolejny rachunek, o siódmej wieczorem, na przykład zalewając wodą kolejną herbatę.
Nasz umysł uwielbia być w ruchu i szuka zaspokojenia zawsze poza chwilą obecną. A jednak perspektywa zredukowanej zaledwie do następnego dnia przyszłości pozwala go uspokoić.
Nie ma fantazjowania o życiu w następnym kwartale, nie ma gdzie uciec, trzeba znieść to, co jest, a potem nauczyć się, że to, co jest, jest najlepszym z możliwych. Innej rzeczywistości nie ma.
I kiedy staje się to dla mnie jasne, czekając w kolejny poniedziałek w szpitalu na A., czytam Ajahna Brahma, którego uwielbiam i nie cierpię jednocześnie, bo tak bardzo denerwuje mnie tym, że tak bardzo ma rację w tym, co pisze. Ale dziś, w swojej miniksiążeczce, którą zabieram ostatnio ze sobą wszędzie, w rozważaniach o buddyjskiej sztuce znikania czytam coś, co staje się moją mantrą na te krótkie, nieprzyjazne i tak trudne dni i postanawiam Brahma już tylko uwielbiać :
Prawdziwej wolności doświadczamy wtedy, kiedy chcemy być tam, gdzie już jesteśmy.
W każdej sytuacji, w której przychodzi ci być, tłumaczy mi Brahm, zadawaj sobie pytanie, czy chcesz być tu czy gdzieś indziej? Jeśli jest ci źle w chwili obecnej, będziesz cierpieć. Ale za każdym razem, kiedy odpowiedź brzmi – bycie tutaj jest w porządku, cierpienie znika.
Jeśli pozwalasz chwili trwać, ze wszystkim, co przynosi, pojawia się spokój.
Można czuć się wolnym w chwili największego smutku, można cierpieć, kiedy wydaje się, że nie brakuje ci niczego.
Zdarzyło mi się ostatnio poczuć tę wolność, zdumiewająco, kiedy późnym wieczorem wśród wiatru i deszczu, wyprowadzałam psa na ostatni spacer. Było mi przeraźliwie zimno, ale zdrętwiałe ręce dawały mi radość, że czuję, oddycham, jestem po prostu.
Grudniowa sztuka wolności.
Wtedy, kiedy rozmawialiśmy razem i śmialiśmy się oglądając ulubiony serial, przez chwilę zapominając o wszystkim, co trudne. Kiedy po raz kolejny zamiatałam na tarasie liście. I jeszcze pochylając się nad matematyką na poziomie klasy piątej.
Każde miejsce jest dobre, pisze Brahm.
W samym środku życia, które objawia się tym, że nie spełnia naszych oczekiwań, że dzieje się po swojemu, że powoduje zachłyśnięcia z zachwytu albo z braku powietrza i ciągle jest tym, wobec czego wszystko inne nie ma znaczenia.
dobrego grudnia,
xoxo,
a.