Wpisy

Chodźmy dziś trochę w stronę życia.

21 listopada 2020

Chodźmy dziś trochę w stronę życia.*

Jakiś czas temu skończyłam czytać Himalaje. W poszukiwaniu joginów. Książkę, którą tuliłam ostatnio i zabierałam ze sobą wszędzie, robiąc notatki, kreśląc w niej i zaginając rogi stron. Książkę tak samo o jodze, jak o wędrówce, górach i o szukaniu sensów. 

Książkę tak mocno o życiu. 

Przejście przez graniczne zdarzenia, które nam się niespodziewanie przytrafiają, słucham zaskoczona w poniedziałek, to jak wejście na szczyt Himalajów. 

Drogę musimy przebyć sami, ze wszystkimi emocjami, które są z nami, ale mamy do tej wspinaczki określone zasoby, narzędzia i trzeba z nich korzystać, mieć świadomość, że są. 

Czekan, liny, haki, kostki – co nimi jest? Co nas wspiera w drodze na samą górę?

Siedzę potem w milczeniu i opisuję swoje, spisuję je na kartce, którą chowam później do kieszeni, żeby mieć przy sobie. Pomaga.

Pomaga przestać patrzeć na szczyt, kulić się ze strachu, szczególnie wieczorem, bo wieczory mają swoje prawa i kształty.

Na dzień dzisiejszy do pomocy do wspinania mam to i to, patrzę rano na swoją kartkę, osobisty ekwipunek wsparcia. 

Ale dzisiaj nie chcę się wspinać. Nie chcę zadzierać głowy do góry. Dziś chcę się zatrzymać. Puścić luźno ramiona, rozpleść palce. Nie chcę retoryki siły, mocy i dawania sobie rady.

Dziś chcę mocno w stronę życia. Tylko. Aż. Może tak jak powinno być.

I wchodzę w strumień światła na kanapie, słońce grzeje przez szybę, przykrywam nim plecy na chwilę. 

Odkrywam, że listopad potrafi być miękki i czuły, jeśli tylko otworzyć okno i pozwolić mu wejść, bez uprzedzeń, bez wątpliwości.

Zamiatam liście na tarasie, przystaję na chwilę i pozwalam psu rozganiać je na nowo.

Przyszedłem do ciebie trochę tu posiedzieć, mówi starszy B., nagle już tylko ciut niższy ode mnie.

Siadaj, chodźmy dziś trochę w stronę życia, tak, jak pisze Maria, odgarniam mu włosy z twarzy. Czyli jak? Nic nie róbmy, po prostu potrwajmy sobie w czasie. Porozglądajmy się. W ciszy.

Dobrze mi tu z tobą, mówi po chwili. Mnie też.

Wyciągam później z pudełka kilka świeczek i bombek, wieszam na drzwiach coroczne o tej porze wyznanie miłości, kiczowatą tabliczkę z napisem I love Christmas. 

Śpiewa pani?, przypominam sobie poniedziałkową rozmowę. Czasem, kiedy gotuję. Ale lepiej wychodzi mi chyba pisanie. Więc proszę mimo wszystko śpiewać i dużo pisać.

Nie można być z czymś, co nas głęboko wyraża i zajmuje i jednocześnie się martwić. 

Sprawdzam. 

Robię wieczorem kolację. Słucham muzyki, gniotę w jej rytm ciemne z dojrzałości banany. Daj bardzo dużo cukru waniliowego, ale naprawdę dużo, przemyka z tyłu głos i cień młodszej B. 

Dodaję, zgodnie z życzeniem, niech będzie mocno i waniliowo, po stronie życia. 

A potem, kiedy już jest cicho i słychać tylko chrapanie psa obok, czytam: 

„Uzdrawiaj się światłem słońca i promieniami księżyca.  Z szumem rzeki i wodospadu.  Z kołyszącym się morzem i trzepotaniem ptaków. Uzdrów się miętą i eukaliptusem.  Słodzonymi lawendą, rozmarynem i rumiankiem. Przytul się ziarnem kakaowym i odrobiną cynamonu. Umieść miłość w herbacie zamiast cukru i pij ją patrząc w gwiazdy. Stój mocno bosymi stopami na ziemi i ze wszystkim, co z tego wynika.  Bądź mądrzejsza każdego dnia, słuchając swojej intuicji, patrząc na świat czołem. Skacz, tańcz, śpiewaj, abyś żyła szczęśliwsza.  Uzdrów się piękną miłością i zawsze pamiętaj… jesteś lekarstwem ”.**

Biorę do serca.

Uściski.

xoxo.

* autorką tych słów jest Maria Sitarska. Maria, dziękuję.

** autorem tych słów jest Maria Sabina, meksykańska poetka i szamanka.

 

TAGS
POWIĄZANE WPISY