Jesień i życioczułość.
Jesień i życioczułość.
Wczoraj oficjalnie pożegnałam lato. Przekwitłe kwiaty przycięte, pochowane poduszki, złożone krzesła na tarasie, zmiecione liście. W nocy spadł deszcz, padało tak mocno, że obudzona musiałam zamykać okna.
Do zobaczenia, moje drogie lato.
Jeszcze jakiś czas temu martwiłyby mnie kolejne zamykające się i otwierające pory roku, teraz stoję zdziwiona o poranku, że znowu się czegoś o sobie i innych dowiedziałam, że coś, czego byłam pewna, wcale się nie sprawdziło, że podróż w poznanie i doświadczanie życia zaczyna się zwyczajnie od nowa. I będzie trwać tak długo, jak jestem.
Raz wolniej, raz szybciej, raz w swetrze, raz boso, w zależności od czasu.
To, że nic nie jest stałe, okazuje się, choćbym nie wiem jak bardzo nie chciała tego uznać, jedyną, niezmienną prawdą.
Wzrastam, wyrastam, dorastam, coś czasem przerastam albo nie dosięgam w połowie drogi, choć kiedyś wydawało mi się że dorosłym zostaje się nagle i na zawsze.
Jakie to uwalniające, że nic takiego naprawdę nie ma miejsca.
Zaczynam jesień z wdzięcznością za obfitość, której nigdy wcześniej w takim stopniu w swoim życiu nie widziałam. Ile mam, ile do mnie przychodzi. Niematerialnie, a jednak wypełniając po brzegi i karmiąc.
Patrzę w lustro dziękując ciału, że mnie niesie i pozwala czuć i doświadczać świata. Siebie w nim.
Moje dzieci stoją ze mną kuchni, robimy razem kolację. Wystarczy, że mamy siebie i trochę pieniędzy, mówi młodsza B. nad obieraną palcami cebulą. Starszy B. przytakuje, w sumie racja, mówi i wraca do krojonego właśnie ogórka.
Zatrzymuję się w zdumieniu nad sensem tych słów. Mój wyedukowany, rozbiegany umysł polega wobec szczerości istot, które cieszy deszcz i wspólna kolacja.
Prawdy z ust dzieci oznajmiają nam czasem bezwstydnie, jak bardzo jesteśmy zepsuci, będąc dorosłym i w wiecznym niedostatku.
Życioczułość na wyciągnięcie ręki i zmysłów.
Obfitość ludzi wokół mnie, słów i gestów, które od nich dostaję.
Puszczam z wiatrem oczekiwania, wobec innych, ale także siebie, czuję, jak odpadają od skóry i rozpuszczają się w powietrzu.
Mogę mocniej oddychać. Wdycham miłość, wydycham uzdrowienie, przypominam sobie słowa z maty. Dziś ćwiczę w piątek po południu w kuchni.
Wieczorem odpuszczam sobie, również całotygodniową złość i irytację plus dwie chwile zazdrości, czytając u Mary Karr, pewnie jak zwykle nie przez przypadek: nawet najlepsi z nas to dranie w niepełnym wymiarze godzin.
Choć przecież każdy z nas stara się jak może. Ta prosta prawda wystarcza, żeby relacje stały się prostsze. O ile więcej odsłania się przed nami, o ile bardziej stajemy się wtedy do siebie podobni.
To, że czegoś nie rozumiem albo nie znam, nie oznacza przecież, że nie istnieje. Muszę sobie często o tym przypominać, przyznaję.
Wieczorem składem porzucone koce i upchnięte w róg kanapy skarpetki. Zbieram szklanki i nadgryzione jabłka. Pies macha łapami przez sen, gdzieś znowu biegnie, pomrukując co chwilę.
Jest dobrze. Bez żadnego spektakularnego powodu. Poza tym, że słyszę równe oddechy z pokojów. Że mam poczucie, że wszystko, co najbardziej potrzebne mam. Teraz.
Niech tak zostanie. Wysyłam intencję w chmurne, nocne niebo. Niczego więcej nie potrzebuję.
Droga jesieni, przyprowadzasz nas do domu, dziękuję.
dobrej soboty,
xoxo,
a.