Życie w zachwycie.
Życie w zachwycie.
W piątkowy wieczór, zimny jak diabli, siedzę w kuchni, na małym, drewnianym stołku z pchlego targu i zbieram w jedno miejsce skrawki poszczególnych dni.
W poniedziałki są na ogół małe końce świata. Dwójka dzieci zrzuca mi na ręce swoje niedośnione sny, chce herbaty, potem zaraz już nie, albo jednak tak. Już martwi się o popołudnie i zajęcia, na które nie chce iść. Wzdycham tylko, sama mając jeszcze pod powiekami własne obrazy o jakiejś podróży, po raz kolejny, w jakimś pełnym pociągu, w którym nie wiem, czy jestem w powrocie, czy w ucieczce. Śnię tak od tygodni.
Robię śniadania, zapewniam, że dzień będzie okej, przecież zaraz już ferie i wolne i pośpicie dłużej, zapewniam. Całuję z czułością, udając, że nie wiem, że kolektywne mycie zębów trwało dwie sekundy. Wysyłam ich potem w życie, wierząc, że świat i wszystko wokół są jeszcze gdzieś, jeszcze przez chwilę w porządku.
Zbieram i przyjmuję codzienne emocje i słowa, rozkładam spadochron na fochy grzywki, która nie wygląda jak miała wyglądać, na szkołę, nudną, na ten straszny angielski i głupią, niepotrzebną matematykę. Łapię w niego przy okazji własną niepewność odważnych planów. Kilka garści dorosłego, poniedziałkowego zwątpienia.
Na życie, co teraz nie sprzyja, wbrew temu, mimo wszystko, oddaję całą swoją siłę. Układam i plotę scenariusze, w których pełno rzeczy drobnych, ratujących je. Oddycham głęboko i składam w całość swoją mocną wiarę w przyczynowość i skutek. W brak przypadków.
Otwieram okna i wypuszczam przez nie wszystkie oczekiwania. Uczę się cierpliwie stanu, w którym jest zaufanie i spokój i wiem, że to nauka bez końca.
Myśli tworzą naszą rzeczywistość, mamroczę, powtarzam jak mantrę, zbierając porzucone kartki, pojedyncze skarpety i znajdując kolejną, przegryzioną na pół gumkę do mazania. Oduczam od kilku tygodni przekleństw, choć były tak pomocne.
Martwienie się nic nie przynosi, więc może przez chwilę nie martwić się niczym, zliczyć, co się ma dobrego, ułożyć w szafie, codziennie zaglądać i zobaczyć, co z tego wyniknie?
Swoje maleńkie, do bólu skuteczne końce świata, chowam w pudełku po jakimś pierścionku, którego dawno już nie ma i wyrzucam, mając nadzieję, że co z oczu, to z serca.
Siadam przy biurku i spisuję wszystkie, życiowe podróże. Zaznaczam kryzysowe porty, te które były i są, a które jednak są niczym w wielkiej przestrzeni, kiedyś przecież nastąpił z nich odwrót. I nastąpi na nowo. I mimo lęku przed przestrzenią, która zawsze nieznana, pojawia się nadzieja na nowe zjawiska. Miejsca. Inny kosmos.
W środę pocieszam, kryzysowa linia telefoniczna, kontroluję i podtrzymuję wątłe ostatnio stany ducha. Mieszam w światłowodach kwantowość fizyki z pokoleniową wiarą w przepływ energii zależnej od stanu gwiazd i księżyca. Wznoszę oczy do nieba z prośbą o potwierdzenie moich filozofii, rozmawiam potem z psem, chyba przyznaje mi rację, patrzy uważnie, siedząc nieruchomo z przekrzywionym łbem.
Czytam potem o tym, że stan naszego mieszkania odpowiada stanowi naszej duszy. Rozglądam się dokoła. Oprócz mokrych śladów łap i stosu gałęzi na tarasie, które regularnie przynosi wielkie stworzenie, które zrujnowało mieszkanie i zalało miłością bez końca i do łez, widzę wszędzie ślady czekoladowych palców na drzwiach, na szafkach i na kranie nad zlewem.
Zawsze ślady czekolady albo masła z niej.
Życie w zachwycie.
Tak więc stan ducha i domu zawsze czekoladowy, notuję, i blisko natury, w tej kwestii mamy niezmienny optymizm.
Jak następnym razem będę umierać, pójdę do kuchni i popatrzę na to wszystko. Odechce mi się. Przecież muszę to jakoś najpierw ogarnąć.
Czwartki to małe piątki, rośnie optymizm i samodzielność wstawania, nawet grzywka sprzyja. Kryzysy telefoniczne opanowane. Coś odpuściło, słyszę, jestem po prostu zmęczony.
Wieczorem zbieram towarzystwo w naszej małej kuchni. Ty kroisz pieczarki, ty mieszasz jajka, zarządzam. Jak biologia? Co w mieście?
My, dorośli, przez chwilę w przestrzeni, w której brak miejsca dla siebie, podłączeni pod energię dzieci, w której nieustanny entuzjazm, a rozpacz przecież trwa ułamki sekund, grzywkę da się zmoczyć, idę już spać, ja też.
Patience, I am just growing up in stages. Cierpliwości, dorastam stopniowo, słyszę tekst ulubionych chłopaków z drugiego końca świata, stamtąd, gdzie od tygodni wszystko płonie. Cierpliwość potrzebna jest niezmiennie. Tak samo jak nadzieja.
Późną nocą sprawdzam pokoje, gaszę lampki. Układam siebie, mimo wszystko, z głową pełną wiary w swoje podróże. Że się powiodą. Że tyle jeszcze dobrych portów przed nami.
Przed każdym z nas.
Uściski.
xoxoxo.