Co ma znaczenie?
Co ma znaczenie?
Ostatnie środowe przedpołudnie spędzam w szpitalu, na ósmym piętrze. Poczekalnia. Patrzę na łóżko pod ścianą, w którym leży starszy, piękny człowiek, z przymkniętymi oczami i zbyt szczupłymi dłońmi, obok niego sanitariusz. Opowiada dowcip: co robi matematyk na urlopie na nartach? Wie pan? Ha! Liczy złamania! Oczy otwierają się, przez sekundę widzę uśmiech, dobrze, że pan tu jest, słyszę. Eee tam, dreptają kroksy sanitariusza.
Obok mnie moje dziecko, przytulone do mnie, też się uśmiecha. Jestem gdzieś pośrodku, mam nadzieję, że jestem gdzieś pośrodku, między początkiem, a końcem i jeszcze zdarzy mi się być przez chwilę razem. Zamykam na chwilę oczy. Mocno.
Prawda i przebłysk nietrwałości aż do skurczu serca.
Prawo kosmosu. Co przychodzi, kiedyś odchodzi.
Myślę nagle o buddyjskiej praktyce nieprzywiązywania się. Jakie to trudne, kiedy dłoń mojego dziecka mieści się jeszcze w mojej. Kiedy patrzę, jak rosną, oboje, starszy i młodsza B. Kiedy razem, w ich pokojach, pakujemy w torbę ubrania z poprzedniej zimy. Kiedy oglądam zdjęcia z wakacji z przed kilku lat i widzę, jak bardzo, jak bardzo nic nie jest takie same. Kiedy patrzę na siebie, jaka jestem inna, jaka dojrzalsza, ile już warstw zadowalania innych mam mniej na sobie, ile ciszy w sobie. Choć to akurat jest dobre.
Wychodzimy na chłodne powietrze. Jest wszystko w porządku.
Wracamy do domu, po drodze dzika radość z napoju o smaku imbirowych ciasteczek. Ale spróbuj, mówi, spróbuj, jakie to dobre! Dziękuję, kochanie, jest cały dla ciebie.
Mijamy kolejne stacje, mijamy bilbordy przypominające, że już zaraz black friday. Czytam, że w tym roku znowu pobijemy rekordy w zakupach na święta. Gdzieś daleko, na drugiej półkuli płoną od kilku dni lasy, bez końca.
Co ma znaczenie?
Co przychodzi, kiedyś odchodzi. Zawsze i na wieki wieków.
Są takie dni, kiedy wszystkie mądrości świata i to wszystko, co w życiu wyczytałam i w co mocno uwierzyłam i to, jak jestem już przecież dorosła, przez chwilę to wszystko nic mi pomaga i nic a nic mnie nie ratuje.
Żadna wiedza i praktyka nie odrzuci lęku i skurczu serca i żalu, bo przez chwilę tak bardzo chciałabym być gdzieś indziej, gdzie czas jednak sprzyja, wskazówki chodzą, jak ja chcę, gdzie nikt nigdy nie zniknie.
Żadna moja mądrość nie utuli pragnienia życia, choć na chwilę, życia bez trosk i z marzeniami, które zawsze się spełniają i z kompletną, naiwną wiarą, że człowiek jednak jest dobry.
Jak bardzo, choć przez chwilę, wbrew praktyce i na przekór filozofii, chcę się zanurzyć po uszy w tym swoim przywiązaniu, do szpiku kości, do najbliższych mi ludzi. I do drzew.
Zostańmy tak na zawsze. Niech nic nie wiem, niech nie jestem niczego świadoma, niech świat się nie kończy.
Ale przecież zaraz dojedziemy do domu. I po południu mam przepytać starszego B., strona 13 zielonej książki, irregular verbs od litery m do końca alfabetu. I pies, pies czeka od sześciu godzin, trzeba z nim wyjść. Jak dobrze, że jest pies. I ten test z angielskiego jutro. I nadchodzący wieczór.
Jak dobrze, że jest codzienność. Trzeba otworzyć mocno oczy, ogarnąć się, wyjść już ze wspomnień i strachu i przyszłych katastrof, założyć kaptur i kalosze, bo leje, mocno, listopadowo. Tak, jak powinno o tej porze roku.
Nagle wiem, że jeśli przez chwilę nie ma ratunku, to trzeba iść po chleb. Potem nakryć do stołu. Zrobić ciepłą kolację.
Potem patrzeć w oczy. Słuchać uważnie. I śmiać się do rozpuku. Zostawić ten rozlany sos pomidorowy, to naprawdę nie ma znaczenia, to tylko obrus. Między wierszami przypominać, co jest w życiu ważne i ma znaczenie. Potem mocno przytulać i wyznawać oceany miłości. Późnym wieczorem, kiedy już zostawię w pokojach życzenia dobrych snów, zamienić jeszcze dużo słów z A.
Potem zajrzeć w okno, czy jest księżyc. Pójść spać z nadzieją, że jednak zdarzy się jutro. Zasnąć z najmniejszym, ale jednak, poczuciem sensu. Bez skurczu serca, mocno oddychając.
uściski, xoxoxo
a.