W drodze do siebie.
W drodze do siebie.
Jestem już jakiś czas, czyli od kilku dobrych lat, w procesie transformacji. Jeśli cały ten czas utrzymuję i widzę rozwój jako wzrastanie, tak ostatnio mam wrażenie bycia bohaterką w najbardziej kiczowatym filmie przygodowym świata.
Chcę gdzieś dotrzeć, idę w drogę, macham szabelką, wpadam w pułapki, które najczęściej zastawiam sobie sama, potem płaczę i chcę do miejsca, z którego wyszłam, bo tam bezpiecznie, ale jednak wycieram pot z czoła i idę dalej.
Jednym słowem: walczę z przekonaniami.
Wiesz, to te życiowe, często nieuświadomione prawdy: dziewczynki się nie złoszczą, nie histeryzuj, jak coś robisz to rób to porządnie albo wcale, bądź dzielna, najpierw praca potem odpoczynek, co ludzie powiedzą, etc, etc.
Jestem z rodziny silnych, milczących kobiet, w której z pokolenia na pokolenie przekazywano sobie prawdę bycia twardą i wypełniania powinności wobec całego świata. Trzeba pracować, trzeba działać, ratować i nakarmić wszystkich, nigdy nie odpoczywać, nie celebrować życia, ignorując własne potrzeby, słuchając siły ratio, a nie podszeptów serca.
Przez wiele lat wczesnej i sporej samodzielności nie przyszło mi do głowy odbieranie siebie inaczej niż tylko przez pryzmat pokoleniowych przekonań.
Opinie.
Nauczyłam się swój introwertyzm i wrażliwość widzieć jako równoznaczność osoby milczącej i wyniosłej (choć to w niektórych sytuacjach bardzo pomaga, przyznaję). Osoby, która niewiele się uśmiecha (inna sprawa, że wychowując się w domu z najbliższą osobą, która od mojego 11 roku życia cierpiała na silną depresję, trudno być z natury rzeczy radosnym). Nauczyłam się, że życie jest po to, żeby być zawsze silnym i szybko się zbierać w całość. Nie mazgaj się, do wesela się zagoi.
Pierwsze opinie o jakości mojego pisania, wiele lat temu, po prostu zignorowałam, zajmując się nieoczekiwanie ogarnianiem życia w nowej, obcej rzeczywistości. I nawet jeśli regularne pisanie wtedy dawało mi ukojenie i poczucie jakiejś siły i prawdy, tylko mojej, to i tak nie otworzyło mi drzwi (wtedy) do siebie.
Najważniejsze było dla mnie doskonałe wypełnianie kulturowej roli, roli pełnej poświęcenia i oddania dla innych. Zawodowo, domowo, na poziomie związku. Chciałam być przesuper.
Do momentu, w którym przerosło mnie stawianie sobie poprzeczki coraz wyżej i wyżej i tworzenie świata, w którym tak naprawdę nie ma mnie samej. Im więcej wymagałam od siebie, tym więcej wymagałam od innych. I mniej wiedziałam, kim jestem.
Zaczęło mi brakować powietrza. Dosłownie. Zaczęłam intuicyjnie szukać innej drogi. Okazało się, że oprócz psychologii i filozofii, nauk pięknych, ale bliższych głowie, jest jeszcze poziom serca, duchowości. Tam jest centrum naszego bycia, naszego kosmosu. Znalazłam tam uważność. Ciszę. Słabość. Paradoksalnie w niej siłę. W niej zaczęłam się zastanawiać się, kim jestem dla siebie. I czy ja siebie w ogóle znam?
Nie znałam w ogóle.
Odkrycie.
Byłam (i ciągle też jestem, przyznaję uczciwie, stąd te pułapki, o których wspominam) konstrukcją pokoleniowych przekonań i opinii innych, które przyjęłam za prawdę o sobie. Ale trochę już wiem.
W dystansie, który mnie przez lata opisywał, zobaczyłam wrażliwość, która bardzo szybko się męczy i wycofaniem chroni mnie przed nadmiarem bodźców.
W milczeniu i w pisaniu ze zdumieniem zobaczyłam kogoś, kto pilnie obserwuje świat. Jest ciekawy, sprawdza i pyta, chce zrozumieć i poczuć, by więcej doświadczyć.
Napisałam dwie książki, kolejna się pisze, jest blog, który regularnie zasilam treścią (ilość wpisów to kolejna, spora książka), obserwuję z radością rozwój swojej fotografii. Mam kilka, chyba nawet niezłych, pomysłów na to, co z tym robić dalej.
Prawie codziennie dostaję wiadomości i maile od osób, które piszą, że mi dziękują za to, co ode mnie dostają, że to jest ważne. Żebym nie przestawała pisać. Wieczorem przed snem zaglądam więc przez okno, w kosmos i mówię: dziękuję, mam tak wiele.
Ale jednak.
Ale ciągle jeszcze łapię się na tym, że głosik w głowie cynicznie szepcze, że przecież do cholery, za kogo ty się masz, masz być skromniutka i cichutka i dzieci ogarnąć, a nie jakieś tam przemyślenia w świat wysyłać. Że jak to tak, taki ekshibicjonizm i pisać, że się posmarkałaś, bo ci dzieci rosną i rano cię cisza i trzmiele zachwyciły (nawet teraz pisząc ten tekst, po raz kolejny mam chwilę zwątpienia…)
Ale wiem i czuję też, że to jest dla mnie dobre, uleganie tej czułości wobec świata wokół, że to jest dobre słuchać i iść za potrzebą o pisaniu o tym, o nazywaniu tego, co się czuje. Odkrywaniu życia.
A wiesz też, co zrobiłam, jak skończyłam pisać pierwszą książkę i wysłałam plik do redakcji? Wstałam z kanapy (jeszcze wtedy nie miałam biurka) i poszłam na spacer z psem. Potem zrobiłam obiad. Bo to przecież żadna praca. Jakieś tam moje pisanie tylko…
Nie wpadło mi do głowy, żeby p o c z u ć i c e l e b r o w a ć tę chwilę. Poczuć radość. Z siebie. Poczuć wdzięczność za tę przedziwną, ale piękną ścieżkę, którą idę od jakiegoś czasu. A jak dostałam pierwsze opinie o książce, że to jest dobre, ważne, to z kulką w gardle komentowałam, ale że co to tam, takiego, nic wyjątkowego, poradnik taki jakiś…
Piekielne, pokoleniowe umniejszanie się.
I zrobiło mi się potem przykro i smutno, że tak o sobie mówię. O swojej, jednak pracy, wysiłku, zaangażowaniu i własnej wrażliwości, która pozwala mi odbierać świat tak, a nie inaczej.
Wrażliwości, która dała mi w życiu więcej, niż wszystkie prawdy i mądrości innych.
Ale od jakiegoś czasu bardzo zdyscyplinowanie uczę się wspierać siebie samą. Nie chcę i nie muszę już nikogo do siebie przekonywać i nie chcę wypełniać żadnych przekonań.
Zaufanie.
Prababciu, babciu, mamo, wiem, że gdzieś jesteście. Dziękuję Wam. Dostałam od Was wiele. Ale to koniec tej rodzinnej karmy, w której jesteśmy przezroczyste.
Jestem silna, ale jestem też czasem bardzo słaba, miękka i zanurzam się w tej słabości i poddaję jej. I to jest w porządku. Poddaję się z ufnością fazom księżyca i celebruję jego pełnię i nów. Celebruję chwile i śmieję się do upadłego, nie tylko po dobrze wykonanej pracy, ale czasem we wtorek i z najważniejszego powodu jakim jest życie.
Moje drogie, nie interesuje mnie, co ludzie powiedzą. To ich słowa, o nich samych. Nie o mnie.
Wiem, że jestem potrzebna na poziomie bycia matką i partnerką, ale piszę też własną historię. Tę z poziomu swojej duszy, jest dla mnie ważna. Czuję, że dobrze mnie prowadzi.
Wiem, że trzeba mieć wszystko ogarnięte, ale nie chcę obsesji perfekcjonizmu, wystarczająco to piękne słowo. Wystarczająco oznacza po mojemu.
Wystarczająco oznacza: jestem wartościowa taka, jaka jestem. To oznacza jednocześnie masę lęku, wahania, zaraz potem przebłysku euforii i zwątpienia, cofania się na chwilę w te bezpieczne rejony przekonań, a zaraz potem zaskoczenia, że już chyba z nich wyrastam. Nareszcie.
Wystarczająco oznacza być w drodze do siebie, odkrywać swoją ścieżkę.
Gdzie mnie poprowadzi, nie wiem. Po prostu jej wreszcie zaufałam.
•••
•••
… synchroniczność: znad morza poranna wiadomość od K., która sama spiera się i walczy: otworzyłam znowu dziś książkę Cameron (Droga artysty) i tam takie zdanie, dla ciebie i dla mnie:
gdy będę traktować siebie jak cenny przedmiot, stanę się silniejszym.
Może to też słowa dla Ciebie?…
xoxo
a.