Czas przejścia.
Czas przejścia.
Wrzesień, to chyba jest czas przejścia. Skłamałabym, gdybym napisała, że jesień to moja pora. Oczywiście wtulam się w koc i zachwycam się miękkością widoków za oknem, och, oczywiście te swetry i kalosze i kartki książki na wietrze! Zanurzam się z czułością w poranną mgłę, lubię już milczący chłód powietrza, który bez pytania wchodzi do wszystkich kątów mieszkania. Przyznaję.
Ale jednocześnie z coraz krótszym dniem, coraz mniej intensywne są podskoki mojego wewnętrznego dziecka, które bezwarunkowo zachwyca się życiem. Mój racjonalny dorosły punktuje bez skrupułów wątpliwe zalety przemijania.
Jesień nieustannie o tym przypomina w gasnących drzewach, pomarszczonych liściach i zmęczeniu własnego ciała po letnich szaleństwach i chwilowej wierze w nieśmiertelność.
O szóstej trzydzieści robię śniadania do szkoły i łypię w księżycowy kalendarz z nadzieją, że może to nów albo pełnia i to właśnie dlatego nie potrafię być dziś mądra i dojrzała i zamiast mantrować o wdzięczności mam wrażenie, że już po mnie. To koniec. Zaraz zniknę.
Nie, jednak pełnia już była, a nów jeszcze przede mną. I na dodatek to środa, nie klasyka poniedziałku. Niestety, to jednak upadek mojego optymizmu i mądrości na całej linii.
Moje wewnętrzne dziecko, smarując chleb i pakując z czułością kanapki, smarka, mój dorosły wyciera nos i budzi własne dzieci, potem wyprawia je w świat z nadzieją, że ten będzie dziś dla nich dobry – do zobaczenia po południu, pamiętajcie o piciu wody.
Życie.
Kiedy zdajesz sobie sprawę, że tak, że to jest życie, że constans radości z istnienia to tylko na instagramie, w którym właśnie teraz to zawsze te swetry, zaraz obok świeczki i kilkanaście innych, nieustających powodów do zachwytu.
A na co dzień, w życiu to jest tak, że czasem nie działa nic. Awaria dorosłości: chcę mieć pięć lat i nic nie wiedzieć.
Może w Tybecie, no tam pewnie komuś działa, ale ty to jesteś ty i masz tę swoją dyscyplinę zen z przedmieścia i ćwiczoną czasem naprawdę z mozołem praktykę uważności, a czasem prozaiczny i cudowny system wyparcia znany jako pomyślę o tym jutro.
Wysyłam list w butelce nad morze do K. Pociesz, zaraz mnie nie będzie. Chwilę później wiadomość: jest dziewiąta trzydzieści siedem, jem ruskie pierogi na zimno, na śniadanie, a może już na obiad. Mam taki stan, że nie chce mi się ich nawet odgrzać. Ale obie się śmiejemy.
Potem czytam u E,. że pytana przez przyjaciółkę, jak się ma, odpowiada ze spokojem: nieustannie się staczam.
Czas przejścia. Kolektywna melancholia. Wszyscy jesteśmy połączeni.
Życie.
Ciągła podróż między chwilami, które cię tworzą, dzięki którym wzrastasz, a przypominaniem, że halo, jesteś tu tylko na moment, chlip,chlip i ogarnij się, są rachunki do zapłacenia, o osiemnastej zebranie w szkole, rzęsy chociaż tuszem pociągnij.
Tak samo jak dobrze jest wierzyć z całych sił, że jeszcze cała przyszłość przed nami, tak samo trzeba uznać nieznośną czasem do łez lekkość bytu i przez chwilę jego niewielkie znaczenie wobec tego, że jesteśmy tylko drobinką w całym uniwersum.
Takie środy jak ta przypominają, że trwa jedynie to, co dzieje się między jednym oddechem a drugim.
Po południu więc smażę naleśniki i między jednym chlipnięciem, a drugim oblizuję łyżeczkę po maśle czekoladowym, jednym z najwspanialszych wynalazków ludzkości.
Mimo jesieni, która poddaje czasem w wątpliwość moją dorosłość i wystawia na próbę samozwańczą mądrość, ogarniam się i sprawdzam potem przecinki w zadaniach domowych. Potem zakładam buty i idę na zebranie do szkoły starszego B.
Trwam na posterunku codzienności wiedząc przecież, że to minie. Ta środa, takie dni jak dzisiaj. Taki czas przejścia.
Wieczorem wiadomość znad morza od K. No i pierogi już nie działają. Ta środa to nie jest najlepszy wynalazek.
Wiem też, naprawdę to wiem, że ta jesień jest potrzebna, żeby mocniej w tej codzienności być obecnym. Ale żeby też pozwolić sobie na skulenie się i żeby nie udawać, że uważność to jest od rana do wieczora i bez trudu, bo czasem potrzeba, zwyczajnie, poddać się. Schować do własnej kieszeni. I nie mieć z tego powodu żadnych, ani nawet minimalnych wyrzutów sumienia.
Zaraz potem przecież będzie czwartek, w którym okaże się, że jesteśmy jednak kosmosem wyrażonym w ludzkiej formie, kosmosem, który nigdy się nie kończy.
Życie. Kochać trzeba w nim mocno. Ludzi, siebie, świat wokół.
Uściski. xoxo.