Uziemienie.
Uziemienie.
W majowy dzień jedziemy nad wodę, w ulubione miejsce, gdzie tyle sentymentów i powrotów do siebie sprzed wielu lat, kiedy jeszcze umieliśmy się nie martwić, że po zapłaceniu czynszu zostanie nam tylko na małą pizzę i czerwone wino na sobotę wieczór.
Opieram się o drzewo, tylko tak mogę utrzymać psa, który dostaje histerii, bo chce popędzić za dziećmi, które już na pomoście zrzucają buty i dziko wrzeszczą, bo woda ma chyba niewiele ponad pięć stopni. Co nie zmienia faktu, że są absolutnie szczęśliwe.
A. się irytuje, mówi, że ten pies, to czterdziestokilogramowe nieszczęście wszystko psuje, co to był za pomysł żeby mieć w ogóle psa, a dzsiaj zabierać go ze sobą to już w ogóle, miał być spacer i spokój, a tymczasem słychać tylko nasze dzieci, które drą się w niebogłosy, daj mi ją, tego niedźwiedzia, bo zaraz odlecisz.
Słyszę między tymi słowami irytacji i rozczarowania ciężar noszonej codzienności, która nie chce być na tę chwilę prostsza i nie układa się tak, jak by chciał.
Na to, co nam się przytrafia nie mamy wpływu, na to, jak reagujemy, już tak.
Jedyny ratunek.
Potulnie oddaję wielkie ciało z truflowym nosem, bo mam już na widoku piękne kadry, aparat czeka, mówię, że pies niewinny, sam się nie ułoży, a i tak ją kochasz, bo jak wchodzisz do domu, to najpierw jest cześć, piesku, mordo kochana, a dopiero potem witasz nas…
Czekamy na dzieci, wiemy, że dopóki nie zmarzną, nie ma sensu ich wołać. Między irytacją A., a jednym zdjęciem a drugim, staram się nie myśleć kłopotach, które ciągle z nami, ciągnące się jak zielony, oślizły, ale zawsze brokatowy slajm, którym ostatnio zajmuje się młodsza B., sama go lepi i którego mam po dziurki w nosie, wszystko jest w domu poklejone.
W restauracji z widokiem na rzekę zamykam oczy i słucham wygłupów moich dzieci. Jest im dobrze razem, ta rzadka chwila, kiedy nie wyzywają się od głupków i luzerów, pieczone ziemniaki znikają w mig z talerza. Wieje mocny wiatr, jest prawie nadmorsko, słońce co chwilę znika za chmurami, ale mocno ogrzewa mi twarz.
Prostuję plecy. Czuję tak dobrze uziemienie.
Zanurzam się w teraźniejszości po czubek głowy. Nie snuję planów, zamykam usta rozgadanej zawsze, rozbujanej wyobraźni. Doceniam do szpiku kości, że mogę tu siedzieć w to ciepłe popołudnie z ludźmi, których kocham. W tej chwili, w której mocno oddycham nie ma miejsca na wszystkie nasze kłopoty i bezsenność. Nabieram siły. Patrz do góry, mówię do A. Ma przeciwsłoneczne okulary, przez które niebo wydaje się turkusowe.
Nagle przypominam sobie słowa Mrożka: najważniejsze jest następne pięć minut, reszta to tylko wyobraźnia.
Wieczorem zaglądam na instagram, a tam jedna z moich ulubionych fotografek przy okazji swoich urodzin pisze, że wyobrażamy sobie jakieś życie i dostajemy zupełnie inne.
Mamy swoje plany, a życie zaskakuje nas swoimi, nie takimi, jakie byśmy chcieli, czasem tak skrajnie dalekimi od naszej wyobraźni. Ten wpis jest smutny, mam birthday blues, pisze Kim pod swoim zdjęciem. Prawdziwe wyzwanie, pisze dalej, to to, jak się obchodzimy z tym, co nas spotyka.
Na to, co nam się przytrafia nie mamy wpływu, na to, jak reagujemy, już tak.
To zdanie, to moje codzienne zen, które ratuje mi ostatnio wszystkie końce świata i uczy mnie szerokości spojrzenia.
To, co nas gubi, to nasza nieobecność. Jesteśmy w ciągłej podróży. Zawracamy do starych miejsc, odwiedzamy nowe, tak rzadko czerpiąc z uziemienia.
Nauczyć się rozglądać. Prostować plecy. Zanurzać się tylko w tym, co w zasięgu wzroku.
Przyziemność jest gęsta nie tylko od obowiązków i dorosłości, która czasem przytłacza. Na wyciągnięcie ręki jestw niej mikrokosmos rzeczy dobrych.
Cała reszta poza tą chwilą, w której jesteśmy, jest naprawdę tylko wyobraźnią.
Uściski.
Majowego, mocnego uziemienia.
xoxo.