Mikrokosmos.
Mikrokosmos.
Mam słabość do niewielkich kształtów. Minimalnych karteczek na trzy słowa, drobnych kamyków, które trzymam w kieszeni, a które potem ściskam, wypowiadając po cichu małe życzenia, wypuszczane w kosmos.
Wybór zwykłego długopisu jest wycieczką nie lada, bo gdzie znaleźć taki, który jest najmniej cienki z możliwych i zapisuje też prawie półmilimetrowo, lekko jak puch? Notesy też niech będą najmniejsze i dzbanki na trzy polne kwiatki, zebrane wczoraj przez młodszą B., też. Pod moim biurkiem znowu brokat i akryl, ślady po tajemnym malowaniu bez podkładki na podłodze.
Mikrokosmos codziennego świata. Nie tylko rzeczy mieszczących się w dłoni. I nagłych błyszczących drobinek na moich rękach. Także zdarzeń. Ich obfitość, kiedy się na chwilę zatrzymuję. Rozdrobniony świat otwiera na cierpliwszą obecność. Zaskakuje. Odbiera moc ego, które tak często czegoś szuka, stale niezadowolone.
Wiem, że kiedy starszy B. czuje się niepewnie, musi mi kilka razy wyznać miłość. Jego koam cię i moja odpowiedz na to, daje mu poczucie przynależności i kontaktu z bazą, czyli ze mną. Kiedy młodsza przychodzi się przytulić wiem, że jest zmęczona i na dziś wystarczy jej świata. Wspólne mamy mały głód oznacza ogromnie chce nam się cukru, wiemy, że masz na temat inne zdanie, ale może akurat uda się i nie pamiętasz, że już jedliśmy dziś deser…
Jest pierwszy, kwietniowy piątek, wiosna okazała się oszustką, bo zimne miasto zalane jest po brzegi i nie wygląda na to, żeby do jutra miało się coś zmienić. Kalosze mam w gotowości bojowej i znowu wyciągam zimową kurtkę, którą przedwczoraj z ulgą pożegnałam, moja ty marshmallow, a jednak jeszcze nie mówię ci adieu.
Jest nów, nów jest czasem przełomu, ale ten dzisiaj ponoć wyjątkowy. Żegnamy stare, witamy nowe. Do tego Baran w ogniu, czytam, gwieździście wybuchowa mieszanka. Mam więc koniec świata, nie wiem, z czym się rozstaję, ale na pewno rozstaję, dzieje się to intensywnie.
Moja ulubiona, wyblakła do niemożliwości torba, w której nosiłam od lat pół domu, na wypadek kataklizmów i inwazji obcych, po prostu osunęła się na ziemię, smutnie dyndając zerwanym paskiem.
Mail, który miał nadejść, ważny dla mnie, utknął zapewne gdzieś w czasoprzestrzeni, a ja znowu wpadłam w pułapkę wielkich oczekiwań i odpowiednią do nich proporcję rozczarowań.
Oddałam wczoraj komuś całe kilo i trochę swojej szczerej wiary w dobroć myśli i słów, mówił, że są potrzebne, a dzisiaj, za rogiem, wyrzucił wszystko do śmieci. Zmiany nie są łatwe, mówiłam przecież.
Mikrokosmos.
Ratunek drobnych, niewielkich rzeczy.
Siadam w półmroku przy biurku, za chwilę obok na łóżku młodsza B., czym pachniesz, pytam, perfumami B., wywraca oczami, och tak, żeby było miło – o. Potem wpada starszy, na kilka zdań i jeden uścisk. Pod biurkiem pies, niezmiennie w gotowości do machania ogonem i ogonowej mantry o treści życie – jest – takie – piękne, z o b a c z. Patrzę.
Wychodzę na mokrą łąkę. Pachnie deszczem. Wracam do domu. Kroję bagietkę, której okruchy śmiało i bez skrupułów zasypują podłogę. Siedzimy razem przy stole. Rozmawiamy o rakiecie, którą testował Andy Murray, a którą starszy B. dostał dziś od trenera. Cały dumny. Potem słucham opowieści o dzieciach ze szkoły. Tych, które domagają się nadmiernie uwagi. Każdy ma swoją historię, o której nic nie wiemy, przemycam między jednym kęsem, a drugim.
W mikrokosmosie ego, któremu ciągle czegoś brak i się martwi, nie istnieje. Choć na kilka, drobnych chwil. Nie ma żadnych problemów dorosłości, spraw nie do rozwiązania i sytuacji bez wyjścia. Wszystko jest klarowne i proste. Niczego nie brakuje.
Są potrzeby i uczucia, sens życia zawiera się we wspólnym siedzeniu przy stole. Zbieraniu okruchów po kolacji. Późnym wieczorem sprawdzania oddechów, zamykania okien. Zapisania kilku słów na małej kartce, które kiedyś, to wiem, uratują mnie przed kolejnym własnym, końcem świata.
Jest dobrze. Tyle, ile potrzeby, żeby być bezwarunkowo szczęśliwym.
Uściski.
xoxo