Ulga braku połączenia.
Ulga braku połączenia.
Wiosna objawia się tym, że na niebie pojawia się więcej samolotów. Mieszkam na północy miasta, kilka kilometrów za nim jest lotnisko i od jakiś dwóch tygodni obserwuję zwiększony ruch na niebie. W górę i w dół, we wszystkich kierunkach planety. Czasem nawet uda się odczytać logo linii lotniczej, tak nisko przelatują.
Te samoloty są mi bliskie. W każdym z nich był kiedyś kawałek mnie. Kiedy przyjechałam tutaj dawno temu, zadzierałam głowę mocno do góry i bardzo marzyłam, że któryś z nich mnie stąd zabierze. Do innego świata, innego, lepszego życia. W którym będzie zawsze słońce i trochę mniej samotności.
W piątek o szóstej rano kontrkulturowo wychodzę z psem w krótkich spodenkach i płaszczu i pozwalam się zaskoczyć chłodowi marcowego poranka. Na niebie znowu samolot. W górze jego charakterystyczny, głuchy dźwięk. Ktoś właśnie opuszcza to wielkie miasto, może na zawsze, ktoś pewnie przylatuje do domu.
Wdycham głęboko powietrze, pachnie kwitnącymi drzewami, wracam cicho do środka mojego życia, do pierwszej kawy, krojonego chleba w ciszy. Do siebie. Do nich. Nie marzę już o żadnej, wielkiej ucieczce. Ratunku i zabitych potworach.
Żaden samolot nie zabierze nas od naszego życia. Księżniczki, rycerze i smoki, to wszystko jest w nas. Gdziekolwiek byśmy nie polecieli, będą zawsze z nami. Można całe życie się spierać i uciekać, można z nimi rosnąć w swojej historii, w końcu zostawić za sobą. Zaglądać do wewnątrz i tam szukać połączenia. Ze sobą i kosmosem.
W sobotę wieczorem siedzimy we czwórkę w restauracji. Ulubione miejsce z włoską kuchnią, przydymione światło, robiona lemoniada i porządne wino podawane w pięknym szkle. Ze mną dyskretny urok nieśmiałej dekadencji naszych czasów: brak telefonu. Z torby wyciągam tylko ciężki aparat, zanim dostaniemy zamówienie, utrwalam kilka smug światła lampy nad stołem i strugi deszczu za oknem.
Nie masz telefonu? – słyszę pytanie od A. Nie. Wszystko, co najważniejsze jest przy mnie.
Potem słucham. Patrzę w oczy. Przyglądam się. Smakuję. Z mojego talerza, potem podkradam odrobinę spaghetti i jedno gnocchi. Obserwuję potem burzliwą wymianę czekolady na sos truskawkowy.
Pozwalam się zaskakiwać jakością czasu, w którym istnieje cielesna obecność i mogę prostować znaczenie słów, jeśli nie dotarły do mnie tak, jak zamierzono.
Czuję zdumiewającą samą siebie ulgę braku połączenia. Braku powiadomień o kolejnych końcach świata, czyichś sukcesach bądź ich braku. Nie chcę, tak bardzo nie chcę tych wirtualnych, ale jednak ciągle samolotów, które obiecują mi, że mnie zabiorą w lepsze życie, piękne, zmysłowo przefiltrowane, to, które inni, szybsi, już mają.
Jaki to jest luksus. Nie nadążać. Przez chwilę nie być obecnym w niekończących się zmianach. Nie być na bieżąco. Nic nie wiedzieć. Być ignorantem w bardzo – ważnych – kwestiach – społecznych – i – technologicznych i nie – wiem – jeszcze – jakich, ale na pewno niezmiernie istotnych. Na żaden temat się nie wypowiadać. Nie czuć się przez chwilę winnym, że nie wszystkim potrzebującym mogę pomóc, że nie uda mi się wszystkich uratować.
Im więcej połączeń, a w nim nas bez ustanku, tym bardziej niewidoczna wartość tego, co naprzeciwko, do dotknięcia. Tym większa samotność i zagubienie, tym mniejsza ilość namacalnych punktów odniesienia.
Jaka to jest sobotnio – wieczorna rebelia przy sałatce o wdzięcznej nazwie Campagnola: nie widzieć niczego poza czubkiem nosa swojego świata w granicach wyznaczonych przez to, co można poczuć i dotknąć, wszystkimi zmysłami. I tutaj, w tym zasięgu i tylko tym, mieć poczucie sprawczości. Jakiegoś porządku. Sensu własnych działań.
W świecie, w którym można być wszędzie i być kim się chce, potrzebuję stać boso na ziemi i mieć poczucie korzeni. Połączenia i trwałości. Zdumienia. Przynależności. Wewnętrznej akceptacji, że jestem kompletna. Potrzebuję marzeń na moją miarę i wielkość mojej dłoni.
Jakie to zdumiewające, że dzisiaj trzeba się całkiem wyłączyć od świata, żeby poczuć kompletne połączenie ze swoim życiem. Ze sobą.
Inaczej mało widać i prawie nic nie słychać.
Wieczorem zostawiam wszystkie światłowody i ich nigdy nie zasypiające światy daleko za sobą. Uchylam okno. Słychać deszcz. Czuć zbliżające się sny.
Obfitość mikrokosmosu własnego życia bez żadnych wypraw w doskonałe światy.
***
Ściskam wiosennie. xoxo.