Obfitość pewnego przedpołudnia.
Obfitość pewnego przedpołudnia.
W taki dzień jak dzisiaj wychodzę na taras tylko w swetrze. Czuję pod stopami chłód drewna. Mrużę oczy od słońca. Pierwszy cieplejszy wiatr każe mi się uśmiechać, zaraz potem trafia prosto w serce myślą krótszą niż westchnienie.
Kruchość.
Resztki liści na ziemi, pozostałość poprzedniej jesieni. Kilka gałęzi połamanych przez wiatr. Coś zniknęło na zawsze w powietrzu. Coś właśnie wzrasta.
Wyciągam z szaf za małe ubrania moich dzieci. Znowu wyrosły z nich i lato będzie miało inny kolor, niż to poprzednie. Jeszcze nie wiem jaki. Zima była w granatach i błękicie.
Ich zadania z matematyki są coraz trudniejsze, samodzielność we własnych pokojach coraz dłuższa, zostawia mnie nagle zdziwioną, samą.
Wiosna otwiera mi serce, choć na chwilę zapiera też dech w piersiach.
Nie można zamknąć chwil, ulotnych jak ulotka, w słoiku. Zapasteryzować. Odłożyć na później, otworzyć w razie potrzeby, kiedy wszystko inne zawodzi. Otulić się i wzmocnić. Można tylko się zatrzymać i zabrać do pamięci wszystko to, co rozgrzewa nam duszę. Przez chwilę wysilić się i nie ulegać rozproszeniu. Nie mieć czasu na nic innego, jak tylko na bliskość do siebie i innych.
Wszystko, co cenne, wymaga wysiłku.
Nawet uważność. Nawet miłość. Nawet my sami. Może przede wszystkim. Nic innego w życiu nie trzeba, jak tylko być silnym. Żeby zaakceptować to, co kiedyś odejdzie. Nic innego w życiu nie trzeba, jak tylko być czułym, żeby rejestrować wszystko, co maleńkie i ważne.
Obfitość życia mylimy często z obfitością pieniędzy. Liczona w takim wymiarze na ogół zawodzi. Nie wypełni w środku. Stajemy przed lustrem oszukiwani, myśląc, że mamy tak niewiele. Zderzani z kulturą niedostatku i bycia niewystarczającym chowamy się zawstydzeni za własnym odbiciem.
Obfitość zaczyna się ze świadomością własnego oddechu i jego mocy. Sprawczości działania i widzenia świata. Wtedy pojawia się siła i staranność w odbiorze świata. Ta nie rodzi się na zewnątrz, tylko w korzeniach. W nas.
Szukając prawdy o nas w innych, nigdy nie znajdziemy spokoju. Poczucia obfitości. Siebie i swoich mocy. Nie zauważymy ilości tego, co cenne. Co jest.
Jesteśmy kompletni. Mocni jak ziemia, gotowi od początku, żeby tworzyć własne horyzonty.
Jesteś piękna – mówi do mnie młodsza B. Już otwieram usta, żeby zaprzeczyć, przecież jak to tak, nie mogę potwierdzić takiego samochwalstwa, już czuję jak zaciera ręce pokoleniowe, przeklęte umniejszanie siebie, ta przezroczystość kobiet, które mają być silne i skromne, nie piękne i dumne, takie dalekie od księżyca. On nie czują. Nie mogą. Stoją zawsze wyprostowane, muszą karmić i ratować świat.
Nagle kosmiczne olśnienie i wiem, że moja córka przecież we mnie szuka siebie, swojej przyszłej siły i swojego piękna, które pozwolą jej wartość siebie, silną jak drzewo, mieć w sobie, nie w lustrze innych. Jestem piękna – potwierdzam, ukrywając zdziwienie swojego głosu – i uśmiecham się, patrząc jej prosto w oczy. Oddaje mi swój uśmiech i przytula się, a ja czuję rosnące korzenie jej mocy, oplatające mocno małe stopy.
Jej siła to będzie kiedyś piękna mądrość, ale także mądrość i piękno ciała, najczulszego instrumentu, który mówi, kim jesteśmy w środku, zanim wypłyną z nas słowa.
Starszy B. wybiega na podwórko. Miej telefon przy sobie, będę dzwonił. Koam cię, ch chyba nigdy tu nie wróci. Jesteś supergościem – przytulam – wiesz o tym, nie? Zza drzwi dobiega już dalekie echo zbitki głosek wiem.
W surową siłę kobiet z mojej rodziny uczę się wreszcie bez wstydu wkładać czułość księżycowych powiązań. Dziękuję wam, ale wiem, co robię i to moje życie.
Można czerpać garściami z sił, które nosimy w sobie. Trzeba czerpać garściami i z odwagą z czułości. Ta pozwala zatrzymywać się bez ruchu, nic sobie nie zarzucać. Trwać czasem w zachwycie, czasem w smutku. Nie musieć się usprawiedliwiać.
Nagle pojawia się obfitość. W nieporównywaniu się z nikim. Bez spełniania warunków. Blisko siebie. Bez działania obliczonego na cele i zapisane kartki w kalendarzu.
W ostatni dzień lutego mam pełne kieszenie supermocy i drobiazgów codzienności.
Późnym popołudniem składam pachnące wiatrem pranie. Gładzę szorstkość ręczników. Klnę nad cholernymi skarpetkami bez pary.
Za chwilę rozczulam się z rzewnością nad czasem, dzięki któremu rośnie samodzielność moich dzieci. Potem przejmuję rolę pitbulla i kontroluję co do cyfry wyniki dzielenia i ilośc czasów teraźniejszych w angielskim. Przytulam, zaraz potem pieklę się nad podłogą znowu pomalowaną na złoty kolor.
Znowu przypominam sobie, że rano pies zmiótł w pył moje kolczyki. Były przy łóżku, zostało tylko kilka świecących kamyczków. Płaczę, lubiłam je, najbardziej. To było jedno z niewielu przywiązań do rzeczy. To tylko rzecz, wzdycham za chwilę, dorosła i odpowiedzialna do bólu. Choć wewnętrzne dziecko, którego nikt nie pocieszył, ociera łzy. Nie, jednak popłaczę sobie razem z nim. Listonosz przyniósł książkę. Nareszcie. Drę papier. Wącham z zachwytem okładkę.
Oddycham. Mocno stoję na ziemi. Choć głowa jak zawsze w chmurach. Obfitość trwania. Marzeń. Wątpienia w nie. Powrotów do nich. Codzienności. Zawziętości. Wiary. Kruchości. Siły.
Oto życie.
Nie spieram się ani z nim ani ze sobą. Jest dobrze.
Przytulam. xoxo.