Kilka myśli na listopad.
Kilka myśli na listopad.
Jeszcze kilka lat temu pisałam, że listopad to suma wszystkich poniedziałków. Miesiąc, przez który trzeba przepłynąć z zamkniętymi oczami i wyglądem pianki marshmallow, żeby nie widzieć szarości i nie czuć chłodu. Udawałam, że go lubię, bo przecież młodsza B. ma w listopadzie urodziny, więc jasna sprawa, że to taki piękny miesiąc, to nic, że chłodno, w grudniu też jest chłodno, ogólnie czas cud – miód.
Dzisiaj patrzę na okno, przez które wpada przydymione, ciągle słoneczne światło, trzepoczące bez skrępowania i myślę, że listopad jest potrzebny. W sklepach już świąteczny amok, omijam Ikeę i TKMaxxa z obawy przed utratą rozsądku (znam siebie w tych sklepach) i już dźwiękami Last Christmas, bo chciałabym się jednak zanurzyć w ciszy i spokoju tego miesiąca.
Nie chcę jeszcze kalendarzy adwentowych i list prezentów. Nie chcę zaparkowanych po brzegi parkingów i setek reklam, od których młodsza B. wariuje i codziennie kreśli nową listę prezentów..
Chcę jeszcze trochę magii jesieni, bo na drzewach są przecież jeszcze liście i kalosze stoją w gotowości deszczowej. Gdzieś musi być przestrzeń na czas między jesiennym ciepłem swetra, a już śniegiem wytrzepywanem z rękawiczek. To czas powolności. Moich codziennych weź czapkę, zapnij kurtkę.
Po to jest listopad. Miesiąc chłodu i wiatrów. Żeby było do kogo się spieszyć i przypominać sobie, że ktoś jest za drzwiami albo po drugiej stronie światłowodu. Żeby za szybko nie wstawać z łóżka rano, bo jest ciemno, tylko rozejrzeć się i poczuć własny oddech. Słyszeć nos psa przy szparze drzwi, który już czeka gotowy z miłością.
Listopad jest właśnie po to, żeby palić świeczki dłużej, niż tylko na jego początku. Żeby otwierać historie i strzepywać z nich kurz. Przypominać o ludziach i małych i dużych sprawach, które się działy z ich udziałem, o słowach, które kiedyś mówili.
Twoja ciocia-babcia naprawdę ci powiedziała, że będziesz pisać? Ale skąd ona wtedy wiedziała? Zawsze widziała dużo więcej niż inni. Ale jak?…
Odtwarzam w listopadach historię mojej rodziny, coraz bledszą, bo tylko zasłuchaną, ale przecież nie mogę jej wypuścić całkiem z pamięci. Historię kobiet mocnych i dziwnych, historię skrzypiec Stradivarius pradziadka, babci, która pisała wiersze, które kiedyś znalazłam na szafie w wielkim pokoju z piecem kaflowym i cioci, która mówiła o tym, co dopiero miało się wydarzyć.
Po coś dzieje się czas, w którym pali się świeczki. Daleko na górze i te piękne w domu, pachnące, które ciągle gasi mi starszy B. i ucieka ze śmiechem
Gdzieś trzeba się uzasadnić w czasie. Skąd jesteśmy i jak dobrze, że jesteśmy, że ktoś ma dalej nas. Wszystko płynie, nie ma się gdzie spieszyć.
Słuchałam wczoraj wystąpienia Randy Pauscha (Ostatni wykład. Jak skutecznie spełniać marzenia z dzieciństwa) i on tak pięknie mówi, że trzeba ludziom dać czas, żeby pokazali, co mają dobrego, co mogą dać. Że każdy coś ma. I że jeśli jeszcze tego nie odczuliśmy, dostaliśmy, to znaczy, że może nie czekaliśmy wystarczająco długo?…
Stoję potem w kuchni z młodszą B. i zawstydzam się do granic swoją grymaszącą niecierpliwością, kiedy ona, chcąc pomóc, powoli i nierówno ugniata ciasto na jabłecznik, który właśnie robimy.
To nie tylko chodzi o czas, żeby doświadczyć czyjegoś dobra. To czas na to, żeby dziecko mogło być sobą po swojemu, w swoim, nie moim czasie, z moim wsparciem, ale zawsze pół kroku z tylu.
To ten czas, który dajemy sobie, żeby zobaczyć i poczuć u bliskiego czlowieka to, co ma w sobie najlepszego. Nie to, czego nam, według naszych oczekiwań, brakuje.
To czas na życie z ludźmi, żeby niczego nie zakładać, zaprzeczać i kwestionować. Być i trochę więcej chcieć dawać niż brać.
***
Zamiatam liście na tarasie, wiatr mi chichocze nad głową, przecież i tak zaraz wszystkie rozgania.
Przytulam listopad, chłodne drzewa w polu.
Wieczorem ludzi, których kocham.
I jeszcze udało mi się nie zabić tego jabłecznika, co naprawdę nie jest takie oczywiste.
Miesiąc cud – miód.
Ściskam.
xoxo