Rozwój

Rozterki i olśnienia.

31 października 2018

Rozterki i olśnienia.

Jakiś czas temu furorę na fejsbuku zrobił rysunek, na którym widocznie podłamana osoba mówi, że tyle jest książek do przeczytania, a oni, ci okropni ludzie, ciągle je dalej piszą. I to jest zabawne, właściwie nawet bardzo, sama się uśmiałam i jest to też przecież zgodne z prawdą, ale z drugiej strony przekaz tej grafiki uświadomił mi pewien stan, niewygodny, pasywny, który trzymam, a raczej trzymałam, na swoich plecach od jakiegoś czasu.

Jestem teraz w cichym procesie postksiążkowym. Mam jesienny zbiór skarbów, zaskakujących, ważnych. Dostaję słowa od pięknych ludzi, którzy dają mi tyle dobra pisząc, że to, co czytają w mojej małej książce jest ważne. Że ta książka jest przy łóżku, że piszą po niej i kreślą, chcą coś zapamiętać i chcieliby nawet więcej. Że coś dla siebie odkryli i na chwilę się zatrzymali.

Mogę świętować, skakać z chmury na chmurę, przestać się czuć skrępowana i zakłopotana pisząc komuś dedykację. Tymczasem siedzę ciut niepewna, z kolanami pod brodą i snuję sobie jakieś plany, chyba nawet marzenia. Te przez chwilę unoszą się do góry, a potem spadają na kanapę, ciężkie od własnej niepewności.

Rozłożony na kanapie, za plecami, nadęty i napuszony krytyk podszeptuje, że to przecież nic takiego, takie moje pisanie, to tylko o życiu i żadna tam literatura. Że jakiś pomysł, żeby pisać więcej, coś następnego, dzielić się z tym z ludźmi, o nie, to nie przejdzie. Że przecież trzeba mieć jakąś podbitą stemplem definicję, że już mogę o sobie tak mówić. Że coś t w o r z ę. Że daję coś światu.

I znowu kupiłam ebooka (niech piekło pochłonie tego, kto wymyślił książki w wersji elektronicznej i Elona Muska za szybkie płatności paypalem…), który ma mnie wznieść na wyższy poziom brandingu/ profesjonalizmu/ pisania/ fotografii. 

I wczoraj wieczorem, czekając, aż się rodzina uzbiera, A. wróci z pracy, moje dzieci od innych dzieci, w ciszy nagle olśnienie. Strzał w serce. Ulga.

Już wiem. Wystarczy. Koniec. Basta.

Nie dam rady przeczytać/ nauczyć się/ dowiedzieć się/ zdobyć w jakiejś dziedzinie wszystkiego. 

Nie muszę. Nikt tego ode mnie nie wymaga, tylko j a tak to sobie wyobraziłam. I dlatego strzelam do własnych marzeń z procy, mając czułość dla i do wszystkiego, dla moich kochanych ludzi, świata, tylko nie dla swoich słów i tego, jak ten świat widzę.

Tymczasem nie chodzi o to, żeby się ciągle sprawdzać. Chodzi o to, żeby czuć  r a d o ś ć  z samego procesu. I nie ma znaczenia, czy chodzi o wiersz, taniec czy codzienność w wymiarze gotowania obiadu. 

Nie ma znaczenia w jakiej roli i co się robi.

Kiedy zaczynamy się sprawdzać i bez refleksji przyjmować wiarę, że chodzi o to, żeby być coraz lepszym, pojawia się strach, ta kulka w gardle albo brzuchu, ten najgorszy rodzaj niemocy, braku sprawczości, że może się nie udać, a my nie jesteśmy wiele warci. Umyka wartość doświadczania, refleksji. Małych zachwytów. Czekamy wtedy na cud, że ktoś nam ten strach zabierze, ktoś zadzwoni i wszystko się zmieni, ale on się nie zdarza.

Sukces mierzony miarą tylko progresu zastaje nas w stanie bycia nigdy nie wystarczającym. 

Niewystarczająco dobrym, wykształconym, wiedzącym, wyuczonym, przebojowym, otwartym.

Zamyka nas, karmi lęki.

Ale przecież sukces to przede wszystkim to, co się dzięki nam staje, odbywa, bez konieczności wartościowania na skali od zera do dziesięciu. Dbanie o bliskich, świadomość, że się tęskni, rozmowa z dzieckiem, które dzięki nam odkrywa świat. Drobiazg czy gest w kierunku kogoś, zrobiona przez nas dobra kolacja, nowy tekst, wiersz albo uszyta sukienka.

Zmiana perspektywy z: tego nie mam na: to mam otwiera na życie. Siebie. Daje siłę i opróżnia kieszenie przekonań o brakach i zbyt niedoskonałych kształtach ciastek, które uwielbiamy piec. 

Dużo prościej jest żyć z tym, co mamy teraz, niż z wyobrażeniem tego, kim powinniśmy być albo co powinniśmy mieć.

I nie chodzi o to, żeby się nie rozwijać, do czegoś dążyć, jakkolwiek by to definiować. Wszystko jest zmianą i to jest akurat niezmienne. Chodzi o to, żeby się nie sabotować. Tylko wspierać, jak dobrego kumpla. I wtedy wszystko stanie się łatwiejsze. I otwiera się cały świat.

Nie oznacza to, że nagle będzie się działo i żyło bez strachu. Ale, jak mówi Elisabeth Gilbert w jednym z wywiadów, to my prowadzimy nasze auto, a miejsce strachu jest na jego tylnym siedzeniu. Nie obok nas.

***

Bycie wystarczającym to nie tylko akceptacja siebie, swoich jasnych stron, tych mroczniejszych, pozwolenia na popełnianie błędów. To także poczucie, że mamy prawo się rozwijać, rosnąć, czuć radość.

To świadomość, że nie musimy być na wiecznym rozwojowym haju, że jest w porządku iść małymi krokami, a czasem pogapić się w niebo, bez ruchu. Ważne, żeby widzieć światło. Ważne, żeby nigdy nie stracić ciekawości. Do siebie i tego, co dostaliśmy, co mamy w sobie.

Kim jesteśmy.

Jako jedyny egzemplarz w kosmosie.

I wtedy już nie ma potrzeby porównywania się z kimkolwiek. I martwienia się, że nie starczy czasu na wszystkie książki i ich mądrości.

Ściskam mocno.

xoxo

TAGS
POWIĄZANE WPISY
Aga Krzyżanowska
Wiedeń/ Świdnica

Literatka, fotografka, nefelibata. Opowiadam historie o codzienności, w której w soboty jest zen, a we wtorki końce świata (albo na odwrót i w zupełnie inne dni). Czasami piszę książki, zawsze mam w torbie aparat, na ogół polegam w kuchni. Codziennie bujam w obłokach. Stamtąd wszystko lepiej widać.

Facebook