Latawce.
Latawce.
Kiedy myślę o porach roku to jesień, choć wypuszcza mi z kieszeni melancholię, bo przecież słońce odchodzi, to jesień jest przede wszystkim od przytulania. Ludzi, którzy wracają do domu i mają już chłodne policzki. Przytulania zwierząt, które czekają stęsknione przy drzwiach. Od otulania dłońmi szklanki z gorącą herbatą. Gładzenia i wąchania nowej książki.
Jesień jest od obejmowania ramionami drzew, zdziwionych swoją nagłą nagością. Od układania w pamięci wspomnień z wakacji. Jeszcze ciepłych, pachnących wodą i piaskiem, wyciąganym z zakamarków kieszeni krótkich spodenek, chowanych na zimę głęboko, w szafie.
Jesienią witam myszy, które ukradkiem wchodzą do mojej budki na tarasie i śpią w pustych doniczkach.
Idę z psem na spacer, zadzieram głowę, widzę, że ktoś puszcza latawce.
Jesień szepcze, że nie ma na co czekać, zaraz spadną wszystkie liście, trzeba wystawiać jeszcze twarz do słońca i biec za nim popołudniem, żeby skraść go choć trochę na później.
Jesień przypomina mi, że nie ma co czekać na lepsze życie, trzeba się go trzymać, jak dziecko, ufnie i mocno, teraz. To teraz jest właśnie najlepszym z możliwych, co rano, kiedy w ciszy zapalam światło na schodach. Jesień uświadamia boleśnie, że nic nie jest trwałe.
Między latem, które odchodzi, a jesienią, która rozsypuje włosy na wietrze, odbywa się co roku na nowo i ze zdziwieniem dojrzałość.
Dzieci pakują do plecaka nowe książki i nagle są starsze. W szafie skurczyły się niespodziewanie kurtki i buty, które jeszcze przed chwilą były w sam raz. Stoję rano w kuchni i kanapki, które pakuję, są zupełnie inne, niż te sprzed wakacji.
Patrzę w lustro przy oknie i zauważam na twarzy ślady wszystkich swoich letnich spacerów ze Sieną. W pełnym słońcu, mrużąc oczy i o nic się nie martwiąc.
Lekkość malin w misce zamieniam w ciężar wielkich jabłek. Szykuję kolendrę i kumin.
Składam w sypialni wyprane, miękkie swetry.
Wieczorem wyciągam z szafy grubą narzutę na łóżko, jeszcze chcę spać przy otwartym oknie, choć rano budzi mnie już chłód.
Jesienią wszystko ma swój czas i miejsce. Przedmieścia powolnieją. Jeszcze na tarasie zapalają się wieczorem lampki, naładowane słońcem, które ledwo, ledwo, ale jeszcze tu dosięga. Podlewam wrzosy. Wieczorem kroję mięsiste pomidory, cudowną pomidorowość przywiezioną z mojego ulubionego sklepu przez A.
Wybiegam jeszcze za róg, żeby utrwalić późne złoto nieba, ale jestem za późno, już odeszło.
Jesień pokazuje, jak dobrze jest nie mieć oczekiwań. Nagle widać obfitość zdarzeń i dobra wokół. Nagle dzieją się cuda i wszystko się układa. Przychodzi akceptacja. Ta nie roztrząsa, nie szuka lepszych rozwiązań i doskonałości. Mówi, że jest dobrze, wystarczająco.
Chodzę jeszcze boso na tarasie, zmiatam dywany liści i zbieram obfitość dobrych słów za zdania i strony, które cierpliwie spisywałam wiosną, niczego od nich nie oczekując, bardziej się bojąc puszczając je w świat.
Jestem wdzięczna dalej, niż granice własnych ramion, za rzeczy, które mi się przytrafiły. Może wszechświat czasem naprawdę sprzyja?
Siedzę z kolanami pod brodą na kanapie, wieczorem, zaglądam na Tumblr, lubię zbierać tam urodę słów i obrazów, i nagle zatrzymuje mnie Khaled Hosseini i tylko jedno zdanie z Chłopca z latawcem:
dla ciebie, po tysiąc razy.
***
Oddech. Nowy dzień.
Po tysiąc razy.
Dla ciebie.
***
Dla mnie.
***
Dzwonię do A. Pytam, kiedy będzie w domu.
Idę bardzo mocno przytulić dzieci.
***
Ściskam.
xoxo