Jesienna transfuzja*.
Jesienna transfuzja*.
Siedzę już trzecią godzinę w poczekalni, pełnej oczekiwania i zaklinania rzeczywistości, że wszystko się już może zagoiło i będzie można bez gipsu pójść do domu.
Połamane ręce, nogi, obojczyki, im dalej w zgarbienie tym tej nadziei mniej. Wśród zbiorowej frustracji, nagle promień wielkiej empatii, dla chłopca, chyba trzyletniego, z maleńkim gipsem na ręce. Wszyscy się przez chwilę uśmiechają.
Wyciągam z torby książkę Julii Cameron i jej Drogę artysty, która nijak nie pasuje do poważnego klimatu systemu, z którym właśnie się konfrontuję, a którą przytulam całą sobą po ponownym przygarnięcia (za pierwszym razem porzuciłam, pewnie nie byłam gotowa).
Czytam o wewnętrznym dziecku i artystycznych randkach, próbując nie dać się wchłonąć w atmosferę zbyt długiego czekania. Czytam o budzeniu się do sztuki, nie tylko w jej dosłownym znaczeniu i potocznym wyobrażeniu.
Nagle czytam niespodziewanie tak pięknie o życiu, poczekalnia przestaje istnieć.
Otwieram kolejny rozdział i zatrzymuje mnie zdanie: w rzeczywistości życie twórcze wymaga bezmiaru uwagi. Nieświadomie biorę w nawias przymiotnik twórczy, który w tym kontekście nagle nie ma aż takiego znaczenia, nie widzę go…
Czytam dalej krótką opowieść o babci Cameron, która do końca życia pisała listy i która w listach tych opowiadała jej o o wszystkim i o niczym. O chorobie dziadka i że kwiaty tak pięknie zakwitły i pod kamieniem przebiegła jaszczurka i wieczorem było piękne światło, a ktoś zawiódł i wtedy nie przyszedł.
I babcia jej, żyjąca z lekkoduchem, który zarabiał i jeszcze więcej trwonił, obiecywał i zawodził, do końca życia widziała te drobiazgi, światło i księżyc, nagle wyjątkowy, które pozwalały widzieć piękno, mimo ciągłego życia w byle jakich domach.
Pomyślałam o moich rodzicach. O ojcu, duszy towarzystwa, wiecznie robiącym złote interesy, z których rodziły się gigantyczne długi. O jego uroku osobistym, dzięki któremu nikt nie odmówił mu pieniędzy. Pomyślałam o mojej mamie, która z niewzruszoną siłą, wobec wyłączonego ciągle telefonu i nieistnienia stanu constans, codziennie siadała w fotelu i w ciszy haftowała swoje lniane obrusy.
Cameron mówi, że babcia dała jej lekcję, którą odkryła po jej śmierci: podstawą przetrwania jest zdrowie psychiczne, a podstawą zdrowia psychicznego: uważność.
Kiedy przeszłość ciąży albo nic z niej nie zostało, a przyszłość jest ciemną plamą, zostaje i przynosi ratunek zakotwiczanie w chwili obecnej. Fotel, jak ten mojej mamy, z którego widać odrobinę piękna. Albo chociaż można w w nim coś tworzyć. Fotel, który daje nadzieję, choć odrobinę. W którym można odnaleźć to, co jest.
Zawsze coś jest.
Bycie uważnym daje poczucie bezpieczeństwa. Uważność łączy nas z tym, co jest poza nami. I nagle odkrywam tę prostą prawdę, rozumiem jej siłę. W najgorszych chwilach uważność pozwala coś odnaleźć, coś na przeciwległym biegunie, czego można się złapać, do czego przytulić. Choćby nawet był to tylko ciepły wiatr wpadający nagle przez okno.
Życzę pani, żeby nie musiała pani długo czekać, słyszę obok. Mnie się nie spieszy, na mnie nie czeka nikt. Zaciskam powieki. Myślę o wszystkich dni, w których bez sensu czasem narzekam. Zaciskam oczy myśląc nagle o wszystkich chwilach, które dziś mogę złapać. Utrwalić.
***
Jestem przecież w dobrym miejscu swojego życia. Mimo roku, który nie jest łatwy, jest w nim więcej rzeczy miękkich i do przytulenia, niż złych. Każdy kryzys można ze zdziwieniem potraktować jako szansę. Zamknąć oczy. Otworzyć się na to, co przyjdzie. Czasem pozwolić się poprowadzić.
Znowu dostałam maila, w którym ktoś dziękuję mi za moją książkę. Magia, której nie rozumiem i za którą codziennie dziękuję. A. co rano zostawia dla mnie śniadanie, bo ja chwilowo nie mogę nawet ukroić chleba. Starszy B. mówi, że gdyby można było, to by się zamienił na ten mój gips. Ja bym sobie poradził, wiesz, naprawdę, tobie dwie ręce są bardziej potrzebne, ja jestem silniejszy, naprawdę, tak mi cię bardzo szkoda…
Przypominam sobie, co kiedyś napisałam: zajmij się tym, dzięki czemu rośniesz.
Zajmuj się tylko tym, na co masz wpływ. Reszta nie ma znaczenia.
Nagle czekanie tutaj jest tylko chwilą, która dzięki uważności daje powody do tego, że widać więcej szczegółów, tych naprawdę życiowo istotnych.
Za chwilę przecież stąd wyjdę. Na słońce i wrześniowe liście.
Będę potem w domu na kogoś czekać.
Ktoś się ucieszy, że otwieram mu drzwi.
***
Patrzę na trzylatka w poczekalni. Je bułkę. Wywija palcem jakieś kształty w powietrzu. Cieszy się. Wygląda na to, że jest szczęśliwy i nic mu w tym szczęściu nie przeszkadza. Dzieci potrafią trwać w takim stanie, tak kompletnie bez powodu. To ta sztuka, której nam dorosłym tak często brakuje. My potrzebujemy uzasadnienia i nieustannej argumentacji dlaczego.
Wracając do domu nagle czytam:
Wśród sukcesów czy porażek, wydarzenia nie mają wielkiego wpływu na jakość życia. Jest ona zawsze proporcjonalna do naszej zdolności do zachwytu. A zdolność do zachwytu jest owocem uważności.
Podkreślam neonowym pisakiem.
***
Ściskam serdecznie.
*tytuł pożyczyłam trochę od Julii Cameron, a właściwie od May Sarton, którą Cameron w tym rozdziale wspomina. W oryginale mowa o transfuzji jesiennego światła… Dla mnie, tak przypadkowo, a jednak tak pasujące do kontekstu, ważniejsze nagle okazało się znaczenie samej transfuzji. Zastąpienia czegoś czymś…
…dobrych transfuzji, nie tylko tej jesieni…
xoxo