Czasami w słoneczny dzień.
Czasami w słoneczny dzień.
Mimo dobrej woli i głębokiego przekonania, że jednak zawsze mam więcej niż mniej, zdarzają się dni takie jak dzisiaj. Zdarzają się dni, że zmęczenie jest silniejsze niż wdzięczność, że jest się kim jest i w takim, a nie innym, całkiem przyzwoitym miejscu w życiu.
Wchodzę w lipiec poobijana od stóp do głów przez różne rzeczy, które wydarzyły się przez ostatnie pół roku, zdarzenia i ludzi, które dały mi mocno w kość i serce. I chociaż mam wolny poniedziałek i kupiłam sobie świeże kwiaty na stół, to nie mogę się ruszyć z ulubionego, lewego rogu mojej kanapy. Wbijam się w kąt z kolanami pod brodę, bo nie sprawdza mi się, choć zaciskam mocno powieki, wizualizacja moich supermocy, dzięki którym będzie mi świetnie i szczęśliwie. I to na stałe.
Dziś świetnie mi nie jest.
Coachingowe zabiegi wyczytane w gazetach na mnie nie działają. Choć doceniam dobrą wolę ich autorów. Wbrew kulturze produktywności działanie, na które dzisiaj najbardziej mnie stać, to chwilowe poddanie się temu zmęczeniu i chyba smutkowi. Wbrew kulturze sukcesu nie mam ochoty rozwijać się celem lepszego jutra i siebie, tylko pozwolić sobie na odrobinę czułości i przeczekać ten stan. Na nic nie naciskać. I nie próbować na siłę znaleźć rozwiązania.
Wbrew kiepskiej opinii przytulam chwilowy brak normalnej o tej porze radości z powodu pięknej pory roku, dając mu uzasadniona rację bytu. Jest czymś moim, częścią mnie, dlatego nie mogę go tak po prostu wypchnąć za drzwi. Ja wiem, że to nie jest towarzysko mile widziane, przecież trzeba się uśmiechać i nie okazywać słabości. Tym bardziej teraz, kiedy wybucha lato i nie ma żadnych racjonalnych argumentów, żeby czymś się martwić. Niemniej jednak zostanę dziś kontrkulturowa i poturlam się na mojej kanapie.
Czasem myślę, że celowo goni się nas do upadłego, żeby być co dzień i bez końca lepszą wersją siebie i aby przypadkiem nie zapomnieć o aktualizacji życia, żebyśmy pogubili się, co naprawdę jest nam potrzebne. I nie zauważali, że w życiu nic nie jest stałe i na stałe. Wkłada nam się do głów hasła psychologii pozytywnej, budząc wyrzuty sumienia, jeśli jednak nie jest nam codziennie dobrze. Dlatego smutek ma taką złą sławę. I często się go ukrywa.
Czasami jest źle i to jest wbrew podręcznikom szczęśliwego życia w porządku. Tak się dzieje, po ludzku. Czasami zebrało się za dużo i mimo stanu dorosłości przez chwilę nie można tego udźwignąć. Uczę się, że najlepiej jest to przeczekać.
Czasem najlepszym wyjściem jest niespieranie się z czasem. Czasem z nieruchomego siedzenia i ciszy pojawiają się wnioski, które mają znaczenie na przyszłość. Czegoś nas uczą. Czasami złe rzeczy, które nam się przytrafiają dają nam siły, o których nie wiedzieliśmy. Pokazują, że jest w nas spokój, silny jak drzewo. Czasem rozwiewają nadzieje, których kurczowo się trzymaliśmy. Uczą, że choć mamy dobrą wolę i zrozumienie innych, nie oznacza, że ktoś odda nam to samo. Czasami, jeśli ktoś nas nie szanuje, trzeba mu uwierzyć. I się odwrócić. Na zawsze.
Dwa lata temu w swoich notatkach zapisałam: kiedy nic się nie układa, wyjdź wieczorem i szukaj widoków z mostu. Choć przecież duże miasta to zupełnie nie mój klimat. Ale stamtąd wszystko wygląda inaczej. Mniej groźnie. I jest światło. Okazuje się, że szereg wydarzeń, niepasujących do siebie, zaczyna mieć sens i może staje się zapowiedzią zmiany, nadchodzącej bez pośpiechu, żeby nie przestraszyć.
Czasami na smutek przychodzi pomysł dziecka na słodkie placki z malinami na kolację i trzeba wstać z kanapy i wyjsć w pełne słońce po owoce. I dzieje się coś dobrego. Dzieją się słowa i powód do tego, żeby zacząć się śmiać.
Czasami z siedzenia z kolanami pod brodą, coś staje się tekstem, co tak bardzo wspiera i jednak wzmacnia. Co znowu potwierdza, że może naiwna, ale jednak wiara w drobne, nawet najmniejsze kroki, ma sens. Że mimo wszystko zawsze, zawsze pozostaje odrobina siły. Żeby się nie poddać i zacząć od nowa. Że warto.
Pozdrawiam lipcowo.
xoxo