Umiar, szpilki i stan posiadania.
Umiar, szpilki i stan posiadania.
Przyznaję. Mam słabość do starych rzeczy, do niczego nie służących dzbanuszków, starych bibelotów i zostawiam majątek w pobliskiej kwiaciarni, bo lubię mieć zawsze na stole świeże kwiaty. Nigdy też nie przekonam się całkowicie do ebooków. Muszę sobie wciągnąć zapach żywej książki, pomiętosić kartki, coś podkreślić ołówkiem i już.
Ale widzę, że oprócz tych kilku przyjemnych i ładnych słabości, łagodnie i bez pośpiechu filozofia pod hasłem umiaru wkracza coraz istotniej w moje życie. Konsekwencją jej jest uważność i osobista wolność od systemu i kultury braku.
Bo w takiej żyjemy. Ze wszystkich stron mówi nam się czego nie mamy i co koniecznie musimy kupić. Brakującą witaminę d 3, nowe ubezpieczenie, środki hamujące apetyt. Powinniśmy być ciągle lepsi i młodsi i coś osiągać.
W poprzednim wpisie napomknęłam, że od pół roku nie byłam w Zarze. Żadne wielkie wydarzenie, ale był czas, że byłam szczerze oddaną zarafanką. Choć była to przede wszystkim kwestia wygody: kupowanie ubrań w jednym sklepie powoduje omijanie kolejek w przymierzalni. Wiem, jaki rozmiar, płacę, wychodzę.
Nieszczęście (dla właściciela Zary wręcz przeciwnie) polega na tym, że nowe kolekcje trafiają tam co tydzień i zawsze jest pokusa kupna czegoś nadprogramowego. Więc przychodzi się po dżinsy, a wychodzi ze swetrem, dwoma koszulkami i torebką.
Regularne porządki w szafach i sprawdzanie przydatności ubrań (kryterium: kiedy ostatnio miałam coś na sobie) powoduje, że ich odciążenie staje się przyjemne. Z przejrzystością przychodzi świadomość. Ilości i jakości. Masowe kupowanie daje chwilową przyjemność, ale wyrzucanie po raz kolejny rzeczy po dwóch praniach już nie.
Nie jestem kandydatką na minimalistyczną szafę, ale na dzień dzisiejszy mam w niej cztery kolory i wszystko gładkie, dzięki temu brak dylematów, w co się ubrać rano, wszystko do siebie pasuje.
Już nie kupuję obłędnych szpilek i minitorebek z nadzieją, że kiedyś je założę, bo przy moim trybie życia sprawdzają się raczej kalosze i trampki oraz pokaźny worek, w którym zmieszczę laptopa, książkę i kilo jabłek.
W kosmetyczce mam już tylko jeden krem.
W miarę możliwości nie robię wielkich zakupów spożywczych, likwiduję w ten sposób problem wyrzucania jedzenia. Zrezygnowałam z kupowania gazet (no dobrze, mam pierwszy numer polskiego Vogue’a…), w internecie jest wystarczająco darmowej wiedzy.
Zaczęłam bardziej szanować swój czas. Odmawiam spotkaniom, które mi go marnują. Przestałam spotykać się z toksycznymi osobami. To bardzo uwalniające.
Skrajności mnie odstraszają, a taką jest i rozdęty konsumpcjonizm i minimalistyczne redukowanie przedmiotów w domu do stu rzeczy. Jedno i drugie to uległość pewnej idei.
W filozofii umiaru niekoniecznie przecież chodzi o odejmowanie. Chodzi o to, żeby zastanowić się, co jest nam naprawdę potrzebne. I więcej do tego nie dodawać.
Zaraz za tym pojawia się wdzięczność.
Wobec faktu, że mogę co rano napić się cieplej kawy i mam komu zrobić śniadanie, nie są aż tak istotne kolory na wiosnę i że jest to żółty, w którym się nie widzę.
Świadomość, że ktoś na mnie czeka i jestem dla niego ważna leczy mnie z chwilowego żalu, że na chwilę obecną nie stać mnie na coś, o czym marzę.
Spoglądanie za siebie i ocena, że jednak ciągle małymi krokami udaje mi się coś osiągnąć zwalnia mnie z podpatrywania wielkich sukcesów innych.
Patrzę na malutkie zwierzątko pod moimi nogami, które serwuje mi ocean wdzięczności tylko dlatego, że podnoszę je i kładę obok siebie na kanapę, żeby mogło się zwinąć przy mnie w kulkę.
Za chwilę przyjdą ze szkoły B&B.
Oddycham.
Za chwilę będzie ciepło.
Czekam na listonosza, który przyniesie mi nową książkę.
Jest tyle rzeczy do codziennego zachwytu.
Ciągle jestem.
***
Dobrze jest wyliczyć sobie czasem swój stan posiadania.
To zaskakujące, jak duży może się okazać.
Uściski. XO.