Codzienność i małe zwycięstwa.
Codzienność i małe zwycięstwa.
Dawno już zauważyłam, że długoterminowe plany u mnie się nie sprawdzają. Długość kwartału, którego optymizm życie czasem zaskakująco na swój sposób weryfikuje, bywa często lekko frustrująca.
Kiedy ma się nienajlepszy okres, co tej jesieni zdarza mi się ostatnio częściej, na pewno bardzo pomaga redukcja tej pory roku do pojedynczych dni.
Taki poniedziałek, nawet jeśli kiepsko rozpoczęty, może być w rezultacie milszy sam w sobie niż przeżywany w perspektywie tygodnia, który jawi się nagle cały tak beznadziejny, jak on.
(Przemilczam fakt, że poniedziałek i tak ma fatalną reputację i na ogół jest wyzwaniem.)
Wrzesień, który był ostatnim moim etatowym miesiącem w pracy, upłynął mi niepostrzeżenie, bo odliczałam go tylko do ostatniego jego dnia.
Z tak przeżywanych kartek w kalendarzu niewiele pozostaje w pamięci. Zlepki rutyny i może jeden wyjątkowo słoneczny dzień, utrwalony na zdjęciach.
A z pojedynczych dni wyrasta niepostrzeżenie skupienie i łatwiej jest przecież wtedy zauważyć maleńkie sukcesy i zwycięstwa, na przykład na poziomie jednej środy, niż całego tygodnia pełnego wyzwań.
Zwycięstwa mam swoje, które trącą banalnością albo i wspólne, pełne czułości i te wspólne cieszą mnie najbardziej.
Starszy B. Mój chłopiec ze zbyt mocną wrażliwością, za mocną na codzienne zderzenia ze światem. Wyczuwa radarowo moje własne smutki, do walki ze swoimi potrzebuje mnie. Wczoraj wiozłam go na tenisa, siedział niespokojny, bo nowa grupa i kto będzie, czy zostaniesz?
Jak zawsze tłumaczyłam, przyjmując pozę trenera bokserskiego, dasz radę, patrz na mnie, to ten sam kort i trener, prawda? Wiem, jakie to dla niego trudne. Nie cierpię tych wspólnych walk, mam zawsze złamane serce, ale wiem, że gdybym została, zaliczyłby porażkę przede wszystkim sam ze sobą. Po dwóch godzinach wybiegł szczęśliwy, spocony, bez lęku. Za tydzień będzie mi już łatwiej. Następne małe zwycięstwo, dzięki któremu rośnie.
***
Młodsza B. Wczoraj wieczorem przyszły niestety wyniki konkursu na you tube. Było morze łez i smarkanie (ja ukradkiem, sytuacja tego wymagała) i długa rozmowa o porażkach. Młodsza B. roztrzęsiona powtarzała co chwilę, że przecież tak się starała i wcale nie była gorsza od tych, którzy wygrali i zostali wyróżnieni.
To trudna sytuacja objaśniać nagle własnemu dziecku, że świat nie zawsze jest tak piękny, jak jedzenie czekoladowych lodów siedząc pod kocem. Trudno wyjaśnić, że czasem się przegrywa, choć włożyliśmy w coś całe swoje serce i wszystkie supermoce.
Nie zawsze się wygrywa, mówiłam wczoraj, bo co innego mogłam jej powiedzieć?
I nie zawsze jest się najlepszym, nawet, jeśli bardzo mocno się starasz. Ważne, że jest się odważnym, rozumiesz, kochanie?
Yhy, smark, smark, wylatywało co chwilę spod koca. A potem na smutek znowu pomogły lody.
Zwycięstwem ponad miarę jest, że dziś rano wstała i powiedziała, że startuje do nowego konkursu, tym razem będzie rysować i od razu się do tego zabrała.
Moim i tylko moim zwycięstwem bywa też, że na przykład 10 października 2017 roku, ciągle uważam się za w miarę normalną osobę, nikogo jeszcze w domu nie zabiłam, a na końcu nie skoczyłam w otchłanie modrego Dunaju.
Życie codzienne jest mieszanką uniesień, uważności, małych zachwytów i ataków wścieku, również moich. Bycie codziennym sędzią ringowym podstępnych i krwawych walk własnych dzieci między sobą jest mocno frustrującym zajęciem.
Podobnie jak parowanie skarpetek, których po wyjęciu z pralki z a w s z e jest mniej, niż się włożyło. Zwycięstwem jest przestać nad nimi przeklinać, tylko myśleć o Marii Kondo, która przy składaniu ich prawie odlatuje. I odlatywać jak ona.
Taka medytacja i miejski zen. Które można przenieść na wiele innych domowych rzeczy, na przykład odkurzanie, którego nie cierpię.
Takie prozaiczne zwycięstwa celebruję kilka razy w tygodniu.
Wreszcie jako znany w okolicy skuteczny killer kwiatów doniczkowych i tarasowych mam euforię, że całe lato nic mi nie uschło.
(Tylko wrzosy we wrześniu, ale to się nie liczy, bo nie byłam prawie na tarasie.)
***
Zwycięstwem jest nie dać się zwątpieniu, kiedy naprawdę chciałoby się wszystko rzucić, bo nie widać efektów pracy.
Zwycięstwem ponad miarę jest oddalić od siebie bezradność, jedno z najbardziej destrukcyjnych uczuć, jakie tylko jest. Za bezradnością pojawia się brak nadziei. Potem nie ma już nic.
Codziennymi zwycięstwami jest decyzja o zmianie w sobie, pracy nad sobą, bo to na ogół decyzje najtrudniejsze. Wszyscy lubimy puchate ściany stref komfortu.
Zwycięstwem wreszcie jest akceptacja, że nie jesteśmy po to, żeby być wiecznie szczęśliwi. Że okazuje się, że nie jesteśmy świetni, może nie będziemy. Nie zawsze jesteśmy supermocni. To bardzo uwalniające. Pozwolić sobie na kruchość i czasem nawet duże smuteczki.
Codzienność, poza pierwszą miłością, urodzinami dzieci i kilkoma podobnymi w wymiarze zdarzeniami, na ogół nie składa się z wielkich rzeczy.
Pamiętając, że wobec wielkości kosmosu jesteśmy drobniutkim pyłkiem, dobrze trzymać się tych własnych, małych zwycięstw, które powodują, że jesteśmy lepsi niż wczoraj i ciągle dla kogoś ważni, pomocni.
To dużo milsze, niż pragnienie spektakularnych rzeczy i snucie planów, co do których nigdy nie wiadomo, czy staną się rzeczywistością.
Ściskam serdecznie.
Patrzę uważnie na monsterę, którą kupiłam sobie tydzień temu. Wzdycham. To jest dopiero wyzwanie nie zabić jej.
Buziak.