Twórczy koniec świata i radość ze zwykłych rzeczy.
Twórczy koniec świata i radość ze zwykłych rzeczy.
Poddaję się. Napisałam w ciagu ostatnich kilku dni z sześć tekstów. Od parentingu przez jak nie komplikować sobie życia, opisałam dramat gupika zeżartego przez guramina i jeszcze większy dramat wolnego dnia w domu, kończąc na fatalnych prognozach klimatycznych na przyszłość i naszej za to odpowiedzialności.
Żadnego z nich nie zdecydowałam się opublikować, bo wszystkie powstawały długo i poprawiałam i przerabiałam je tak mozolnie, że w końcu już nie wiedziałam, co ja właściwie chciałam powiedzieć, czyli, cytując klasyka, co poeta miał na myśli?
Wobec kilku tysięcy napisanych i odrzuconych znaków, powzdychałam długo (#%^*+) i soczyście (#%^*+!!!!), poszłam na spacer, kupiłam sobie piwonie, nawąchałam się ich i od razu zrobiło mi się lepiej. Co nie zmienia faktu, że dzisiaj dalej nie mam żadnego społecznie istotnego zagadnienia do rozwiązania.
Otóż, proszę Państwa, jest lato i głęboko wierzę, że choć na chwilkę, w tym dniu, sytuacja u Państwa jest w miarę bezproblemowa. Kawa wypita, a jeśli są Państwo w mieście, a nie na plaży gdzieś na południu Europy, to to chwilowe załamanie pogody jest załamaniem c h w i l o w y m, a nie wiecznym i zaraz znowu będzie można wygrzewać ciało w słońcu i otwierać okna na oścież od samego rana.
Jeśli jednak aktualny stan temperatury mimo wszystko wpływa na dzisiejsze samopoczucie, ja mam osobisty, twórczy koniec świata, to zawsze można szukać dobrego humoru gdzie indziej. I na przykład mieć radość ze zwykłych rzeczy, szczególnie latem. Bo radości o tej porze roku jest bez końca.
Na przykład teraz potrzeba tylko dwóch minut rano, żeby się ubrać. Człowiek staje się cudownie minimalistyczny. W szafie wystarczają krótkie spodenki, trzy koszulki i dwie sukienki. Do tego nieskomplikowany, obuwniczy wybór miedzy japonkami a trampkami.
Można iść z mokrymi włosami do pracy.
Na śniadanie wystarczy miska truskawek. Albo malin. Jagód. Porzeczek. Albo można wymieszać wszystkie razem.
Pomidory są tak absolutnie pomidorowe. Papryka paprykowa jak nigdy. No i bób, pękaty król lipcowego stołu.
Są pszczoły. Niewiele. Ale są. I motyl. Który od czasu do czasu usiądzie na kwiatku.
Powietrze inaczej pachnie.
Latem miasta stają się puste, bardziej przyjazne.
Potrzeba mniej snu i przez to jest więcej czasu na życie.
Wieczorami czas bardziej sprzyja i pozwala siedzieć na zewnątrz do późna w nocy rozmawiając o sprawach dużych i małych.
Przy świeczce, oliwkach i chłodnym winie.
Można leżeć na trawie i czekać na spadające meteoryty.
Żyć wolniej i uważniej.
Można sobie gwizdać pod nosem.
Można poczuć się dzieckiem, kiedy po długiej nieobecności znowu staje się nad brzegiem morza i jest się malutką, szczęśliwą częścią świata.
Można uprawiać drzemki na plaży.
Włosy jaśnieją od słońca. Można ich nie czesać i ma się natychmiast california look na głowie.
Paznokcie szybciej rosną (serio).
Ludzie są łagodniejsi. Milsi dla siebie.
Deszcz pachnie roślinami.
Jest lemoniadowo – miętowo.
Lekko.
Człowiek czuje się piękniejszy.
Mniej skomplikowany.
I ma nagle więcej odwagi.
Na przykład ja odwagę mam. Ja, antymistrzyni kuchenna, a w kwestii wypieków to arcyanty, ja, przypalająca jajka gotowane na twardo, zdecydowałam się wczoraj, z drżeniem serca, upiec tartę truskawkową. Nikomu o tym nie mówiąc, sobie tylko wyszeptałam, żeby nikt nie miał oczekiwań, że o to piekę ciasto i ono będzie pyszne, bo się mi uda. Bo co byłoby, gdyby jednak nie?
I ta tarta mi wyszła.
Cudowna, truskawkowa, a co najważniejsze s m a c z n a. Została zjedzona do ostatniego okruszka kruszonki. A starszy B stwierdził jak ty umiesz, mami, świetnie piec. I on to mówił z takim przejęciem, że aż się wzruszyłam. Boszzz. To się nazywa wychodzenie ze strefy komfortu. Od teraz już wiem, że mogę wszystko.
A z innych osobistych sukcesów to chciałam jeszcze powiedzieć, że ostatnio byłam w Zarze. W samym środku w y p r z e d a ż y.
I nic nie kupiłam. Nie skusiła mnie żadna koszulka, cudownie przecenione buty czy torebka.
Bez długiego myślenia okazało się, że mam wszystko, czego potrzebuję.
Odkąd podjęłam decyzję o bardziej świadomej konsumpcji i upraszczaniu życia, widzę odkrywane na nowo zakładki życia. Jak się nie traci czasu na zakupy, chwilę zastanawia, co i ile się kupuje, to ma się więcej czasu dla ludzi i więcej miejsca na emocje.
I dla siebie.
Na radość ze zwykłych rzeczy. Na czytanie książek. Na rozmowy z dziećmi.
Codzienne chwile stają się widoczne i nabierają zagubionego od nadmiaru rzeczy znaczenia. Że lipiec, chodzenie boso i wieczorem czarne stopy B&B od biegania cały dzień. Że kwiaty na stole pachną.
I że może warto sobie czasem odpuścić i przestać od siebie tyle wymagać. Przeżyć dzień bez spinania się i w rytmie slow. I powtarzać takie dni od czasu do czasu. Dla własnego, dobrego samopoczucia niezależnie od czynników na zewnątrz.
Ściskam chrupiąc fasolkę szparagową. Pychotka, jak mówi starszy B.
Buziak.