Letnie porządki.
Letnie porządki.
Lato nie ma wad. Jest sumą pachnących i pięknych zalet. Dodatkową, bardzo praktyczną jest to, że o tej porze roku najbardziej mi po drodze z porządkami w domu. Upocona i z entuzjastycznym westchnięciem zaglądam do szaf, wyciągając z nich bez sentymentu rzeczy, których kryterium do oddania brzmi nie noszone od roku. Pakuję je w torbę z przeznaczeniem dla bardziej potrzebujących i wyprowadzam w świat. W tym roku jest tego mniej, niż w ubiegłym, co oznacza, że dobrze mi idzie z mocnym postanowieniem rozróżniania zachcianek i potrzeb.
A tak w ogóle to zauważyłam, że dzieci to urodzeni minimaliści. Obserwuję starszego B, który na okrągło wymienia cztery pary tych samych spodenek i tyle samo koszulek. Młodsza B dorzuca do tego dwie sukienki. To my edukujemy dzieci w kwestii konsumpcji. Ilości ubrań i zabawek, które pozbawiają naturalnej umiejętności i poczucia, tego, że aktualny stan posiadania jest wystarczający.
Dzisiaj zamierzam zaatakować kuchnię. O ile ilość filiżanek do kawy zredukowałam do kilku, tak na wypadek stada gości – kawoszy, którzy nagle chcieliby wypić ze mną filiżankę i zjeść do tego migdałowe ciasteczko, tak ilość uzbieranych za punkty w supermarkecie szklanek dla dzieci w ogóle się nie zmniejsza. Miałam ogromną nadzieję, że się same z czasem wytłuką, w końcu B&B razem to specjaliści od demolki. Ale niestety nie. To jest chyba jakieś superszkło specjalnie z myślą o dynamicznych małolatach.
Doszłam do wniosku, że jeśli szklanek będzie cztery, powiedzmy sześć, to może dzieci nauczą się, że naczynie, z którego się upija łyk i natychmiast porzuca, służy jednak do w i e l o k ro t n e g o użytku, czyli nie trzeba za każdym nowym pragnieniem brać z szafki nowej, prawda?
Pomyślałam też, że można na przykład rozciągnąć letnie porządki na inne pomieszczenia i mniejsze i większe życiowe sprawy.
Na przykład wypadałoby się wreszcie pozbyć poprzyklejanych w kuchni na ścianie ważnych informacji, które straciły ważność dwa lata temu, bo wtedy był ostatni raz, kiedy na nie spojrzałam. Na liście są też wszystkie odlotowe przepisy na superdania, do których nigdy nie zajrzałam. Nie zajrzę. Wiem to. Podobnie notatki i zapisane w komputerze teksty na później. Jeśli nie przeczytałam ich w ciągu tygodnia, nie przeczytam nigdy. Adieu.
Szuflada, do której moja rodzina wrzuca wszystkie drobiazgi, kiedy nie wiadomo, co z nimi zrobić. I pozostałe trzy szuflady, całe szczęście mniejsze, w przedpokoju.
Można wyrzucić wszystko, co popsute. Czego nie ma gdzie oddać do naprawy. Również dawne relacje z zakamarków pamięci, które się skończyły i nie było happy endu.
Lekką ręką pozbyć się raz na wieki słów nigdy, zawsze, kiedyś, jak tylko, od poniedziałku. Mocnym kopnięciem wyeliminować z pamięci wszystkie słowa głupich ludzi, które przypominają się od czasu do czasu i ranią ciągle tak samo.
Z pewną siebie nonszalancją pozbyć się wszystkiego, co nie kojarzy się dobrze. Wspomnień z kiepskich wakacji i zdjęć, na których się fatalnie wyszło. Zachować te najładniejsze, żeby tylko tak o sobie myśleć. Pozbyć się pięknych, ale do bólu niewygodnych butów. Czy na pewno są potrzebne, żeby się dobrze ze sobą czuć?
Wreszcie spiżarnia pod schodami, do której rodzina, jak do szuflady w kuchni, wrzuca wszystko, ale o większych rozmiarach, kiedy nie wie, co z tym ma zrobić. I szybko zamyka drzwi.
Wyrzucić za okno lęki o przyszłość, dzieci, pszczoły i całą planetę. Dbać o to wszystko tak mocno, jak tylko się da, ale bez zamartwiania się, co będzie.
Nie zajmować się w ogóle rzeczami, na które nie ma się wpływu.
Mieć mniej list to do, do zrobienia, a więcej to be. Do bycia.
A więc być. Powoli. Uważnie. Z lekkim bagażem. Nie narzekać. Być ciekawym. Codziennie się dziwić. I czymś zachwycać. Nawet bardzo maleńkim.
A potem, przez resztę lata nie mieć przed sobą żadnego szczytnego celu i zadania do wykonania.
Po prostu przez chwilę, bez żadnego wielkiego i znaczącego sensu, spokojnie i powoli być.
Oddychać. Czuć radość.
Pozdrawiam jagodowo z fioletowym językiem.
Buziak.