O poszukiwaniu siebie i co z tego wynika.
O poszukiwaniu siebie i co z tego wynika.
Przeczytałam kilka dni temu świetny tekst Minimal plan o tym, że minimalizm to nie bajka. Że zaczyna się od sprzątania w szafie i jeśli jest to faktycznie wynikiem wewnętrznej potrzeby, przechodzi dalej w uważne kwestionowanie ilości i jakości w innych rozdziałach życia. I nie jest to wcale łatwe, bo w końcu dochodzimy do porządków w sobie i wokół siebie, weryfikacji relacji i potrzeb w kontekście otoczenia.
Stojąc w niedzielę nad jeziorem, łapiąc młodszą B na wrotkach i fotografując leniwe fale, podsumowywałam przy tym kilka ostatnich, jakichś tam wydarzeń we własnym kręgu. Myślałam nad kwestią własnego, uważnego zaglądania w siebie, które u mnie zaczęło się przypadkiem, dobre kilka lat temu. I wtedy z minimalizmem nie miało nic wspólnego, co najwyżej zaczytywałam się wschodnimi filozofiami.
Praca nad sobą nawet i bez minimalistycznego kontekstu to zdejmowanie nawykowych ubrań i wyuczonych zachowań zbieranych przez całe lata.
Nie możesz pracować z ludźmi, dopóki nie poznasz do końca siebie, machał do mnie codziennie palcem dwumetrowy pan, który odkrywał przede mną szczegóły analizy transakcyjnej i innych interesujących teorii z zakresu materii ludzkiej.
Praca nas sobą to najtrudniejsza praca na świecie. Dlatego tak wygodnie jest się zajmować życiem innych.
Obnażyć się ze swoich lęków, skrywanych niedoskonałości, przyznać się, że dzieciństwo wcale nie było takie fajne, jak się wydawało, a rodzic trochę wyidealizowany. Że to, co normą było w domu, wcale nie było normą dobrą z punktu widzenia zdrowo pojętych relacji.
Potem, jak to już przerobisz, okazuje się, że jest się w wielu kwestiach kopią własnej matki, choć przecież wcale się tego nie chciało, nigdy, przenigdy.
Potem zdajesz sobie sprawę, że to, co cię tak denerwuje w innych, to twoje własne wady albo ukryte pragnienia posiadania czegoś, co inni mają, a ty nie, często w ogóle wcześniej nieuświadomione.
Proces zaglądania w siebie to praca na początku częściej bolesna niż wyzwalająca. Dotarcie do siebie weryfikuje własne potrzeby albo pozwala własne potrzeby nazwać, a w dalszej konsekwencji przyjrzeć się relacjom wokół. Nagle wychodzi na jaw powierzchowność wielu, kłamstwo, że się wszyscy lubią, choć często w ogóle albo bardzo na siłę.
Zdajesz sobie sprawę, ile rzeczy robisz wbrew sobie w imię bo tak wypada i żeby nikogo nie urazić. Najbardziej bolesne są odkrycia w obrębie relacji najbliższych własnej skórze. Kiedy wiesz, że pewne rzeczy się nie zmienią, bo świat wartości jest inny, choć niby tyle rzeczy wspólnych. Jednak nie.
Docieranie do siebie i refleksja nad własną osobą narusza system, w którym funkcjonujesz. Systemy mają to do siebie, że lubią constans. Twoja zmiana wywołuje zmianę w w całym twoim systemie. Nieśmiało je jednak wprowadzasz wywołując komentarze, często o arogancji i egoizmie, w końcu od dzieciństwa uczy się nas, żeby dbać najpierw o innych, o siebie na końcu, jak ty możesz tak skupiać się na sobie.
Odkrywanie własnych wad i przykrych nawyków uczy szacunku do innych. Nagle pojawiają się przed tobą ludzie w całości swojej historii, a nie wyrwani z kontekstu w pojedynczej sytuacji.
Odkrywanie własnych wad i potrzeb uczy szacunku do siebie. Często ze zdumieniem zdajesz sobie sprawę, że zajmujesz się rzeczami, które od tak dawna wcale ci nie leżą. Albo wracasz do tego, co instynktownie, kiedy jeszcze świat cię nie wyprostował po swojemu, sprawiało ci kiedyś przyjemność.
Miałam jakieś dziesięć lat, kiedy nieśmiało próbowałam pisać, moje zeszyty pełne zapisków chowane między książkami. Uwielbiałam też rysować projekty ubrań. Potem na całe lata zamknęłam kartki w szafie i skończyłam z rysowaniem. Teraz wróciłam do pisania, czego dowodem jest blog. Zamiast rysunków fascynuje mnie fotografia. Kiedy się tym zajmuję, jestem szczęśliwa.
Wiem już, w jakich sytuacjach zawodowych i prywatnych czuję się nieswojo i potrafię o tym powiedzieć. Staram się omijać ludzi, którzy mnie nie szanują. Wiem, kto udawał sympatię. Mogę z tego bezboleśnie zrezygnować.
Skupienie na sobie i własnym wnętrzu uczy uważności i asertywności. Uczysz się odmawiać, jeśli czujesz, że w to nie wierzysz. Ale uczysz się też walczyć w imię pewnych wartości albo odpuszczać lub rezygnować również w ich imię. Jest to czasem proces przykry, czasem jest smutno, ale chodzi przecież o życie w zgodzie ze sobą. Tylko takie daje nam wewnętrzny spokój i chwile szczęścia.
W świecie niezliczonych prędkości i powierzchownych atrakcyjności łatwo o sobie najbliższym, tym głęboko schowanym ja zapomnieć albo ignorować. Choć oferuje nam się wiele w imię własnego rozwoju. Ale w imię rozwoju zewnętrznego przede wszystkim. Statusu, kariery, dochodowego biznesu, większej wydajności.
Ale to ja zawsze się przypomni, zawsze gdzieś wyjdzie jako niesprecyzowana złość, która w nas nieustannie siedzi albo pragnienie albo tęsknota za czymś bliżej nieokreślonym.
Praca nad sobą i uważność nad tym nadaje nam samym jakości. Przychodząca świadomość własnych ograniczeń uwalnia od sztucznej rywalizacji. Zgadzam się z Minimal plan, że porządki w szafach, jeśli tylko się na nich nie poprzestanie, są świetną drogą do dotarcia do siebie, zadania sobie ważnych pytań: kim jestem i czego chcę.
U mnie zaczęło się odwrotnie. Kiedy trochę poukładałam siebie samą na poziomie głowy, zaczął mi przeszkadzać nadmiar i prędkość, w których żyję. Po decluterringu szafowym przychodzi etap zastanawiania się nad ilością i jakością w innych sferach życia. To dzieje się jakoś intuicyjnie, z wewnętrznej potrzeby.
Trzeba mieć odwagę, żeby myśleć najpierw o sobie i chcieć się naprawdę poznać. W jakichś kwestiach zawsze jest to prawda niewygodna, można się kilka razy zawstydzić. Nie zawsze łatwo się zmienić albo uznać własne przekonania za błędne. Trudno uznać fakt nieszczerych relacji. To boli.
I do tego trzeba tę pracę wykonywać do końca życia. Ale warto. Mimo wszystko naprawdę warto.
Pozdrawiam majowo. Buziak. A.