Być tylko dla siebie. Tak po francusku.
Być tylko dla siebie. Tak po francusku.
W ubiegły czwartek wyrwałyśmy się z koleżanką z pracy, legalnie, służbowo na lunch. Taki luksusowy i prawdziwy, bo punktualnie o dwunastej siedziałyśmy w centrum miasta w dość znanej włoskiej restauracji i głośno rozmyślałyśmy, czy lepsza będzie pizza czy bruschetta. Skończyło się na sałacie (lato idzie) i zachwycie nad włoskimi oliwkami. Było ciepło, siedziałyśmy na zewnątrz.
Rozmawiałyśmy o torebkach, dzieciach, facetach, zawodowej przyszłości, włoskim winie i odwadze. Było tak przyjemnie, wyjątkowo, nagle zdałam sobie sprawę, że całkiem zapomniałam, jak to jest być tylko dla siebie. Nie matka, nie żona, nie pracownica korporacji, tylko ja, osoba i kobieta, przede wszystkim i tylko w tej roli. I co najważniejsze w innym miejscu niż d o m.
Gdzieś kiedyś przeczytałam, że w wychowaniu dziewczynek z automatu przekazuje im się oczywistą prawdę, że najpierw muszą zadbać o wszystkich naokoło, a dopiero na samym końcu o siebie. Chłopców ponoć wychowuje się inaczej i u nich potrzeba własnego resetu jest intuicyjna. Trzeba regularnie wychodzić gdzieś z kumplami, żeby odreagować i napić się różnych trunków i potem dobrze żyć z innymi.
Coś w tym chyba jest, bo w domowo – zawodowej codzienności na ogół staram się ogarnąć najpierw wszystko, co mnie otacza, a siebie samą jak starczy czasu, czyli wieczorami przy książce albo wybiegając swoje kilka kilometrów, kiedy B&B są na popołudniowych zajęciach sportowych. I to jest w porządku. Nie zamierzam absolutnie narzekać na taki stan rzeczy. Mam dwójkę nie całkiem jeszcze samodzielnych dzieci, to jasne, że są priorytetem. Praca zajmuje czasowo też dużo miejsca w moim życiu, kwestia codziennego załatwienia drobnych zakupów, posiłków, prania i prasowania, które jak wiadomo nigdy się nie kończy, pozwala mi dopiero wieczorem opaść na kanapę i pomyśleć co nieco o swoich potrzebach.
Ale ten czwartkowy posiłek uświadomił mi, że chyba mam w swoim życiu mało miejsca dla siebie jako kobiety, w innej przestrzeni i w przyjemnej konfrontacji z innymi przedstawicielkami własnej płci. Zauważyłam, wcześniej dla mnie niewidoczny, pewien brak równowagi w kontekście ról, jakie na co dzień przychodzi mi przyjmować .
To było to odświeżające uczucie w czwartek. Siedzieć w restauracji, sama, bez A., dzieci i innych zaprzyjaźnionych par rodziców, jak mamy to w zwyczaju. Nie kontrolować niczym gps B&B, nie rozgrywać szachów i matów w rozmówkach damsko – męskich.
Po prostu nagle roztrząsać o życiu mądrze albo i bardzo mało, ważne, że soczyście, ważne, że zabawnie. Mieć przestrzeń, dosłownie i metaforycznie, tylko dla siebie. Bo można oczywiście być cały dzień samą w domu, co mi się zdarza, kiedy A. zabiera dzieci na cały dzień na narty albo baseny, to też jest potrzebne, ale zawsze kończy się (u mnie przynajmniej) na wynajdywaniu rzeczy do posprzątania, odkurzenia bądź przemeblowania.
Mam koleżankę, która regularnie wyjeżdża ze swoimi szkolnymi przyjaciółkami na weekendy do Pragi, bo tam świętują swoje urodziny. Druga zalicza wyprzedaże z przyjaciółką we Paryżu albo Mediolanie.
Damn it*, że mnie to nie wpadło do głowy. To znaczy kiedyś tak bywało i wpadło, ale to było w innej galaktyce, tej bez potomstwa. Na dzień dzisiejszy nie musi być wcale aż tak światowo. Zakupy niekoniecznie, wielkim miastom też dziękuję, mieszkam w jednym z nich, ale chociaż jakieś piątkowe wino z kilkoma koleżankami w miejscu z etykietką wyjątkowe. Wyciągnąć wyższe, piękne buty, postać dłużej niż zwykle przed lustrem i być przez jakiś czas cudownie egoistycznie skupioną na sobie i własnej płci
Nie od dawna wiadomo, że zadowolona matka to zadowolone dzieci. Przypomniało mi się, że dawno czemu czytałam książkę Pameli Druckermann (polecam serdecznie) W Paryżu dzieci nie grymaszą. Amerykańska dziennikarka, mieszkająca w Paryżu, opisuje zasady, według których wychowuje się dzieci we Francji. Pada tam ważne w kontekście moich rozważań zdanie o tym, że Francuzka, kiedy zostaje matką, absolutnie nie przestaje być kobietą.
Pour l’amour de Dieu!** Jak ja moglam tak o sobie zapomnieć. Książki czytane samotnie – świetnie, ale gdzie jest moja kobiecość, która ujawnia się w pełni w kontaktach z inną koleżankową kobiecością? Wyfrunęło mi to całkiem z pamięci, stad pewnie taki przesadny zachwyt nad zwykłą sałatą w towarzystwie.
Tak mnie ten czwartkowy lunch nastroił, że wieczorem sięgnęłam po dawno nieużywany czerwony lakier do paznokci. I od razu lepiej się poczułam. Idąc za ciosem w piątek wieczorem podjęłam decyzję. Od czasu do czasu być tylko dla siebie. Tak konkretnie po francusku. Stylowo. Chic i na luzie jednocześnie. Zewnętrznie i wewnętrznie. I zamierzam od czasu do czasu wychodzić wieczorem z koleżankami celem odbudowania mocno nadszarpniętej kobiecej równowagi. Oczywiście bardzo po francusku do kolacji pijąc wino.
Czy to nie jest świetny pomysł? I cudownie pasuje do zbliżającego się lata.
Jak to mówią Francuzki: bon courage!***
Ściskam kobieco i szykownie. Buziak.
*cholera
**na miłość boską
***powodzenia