Krótka historia pewnej niedzieli.
Krótka historia pewnej niedzieli.
Macie czasem takie dni, kiedy niby niczego się nie oczekuje, teoretycznie nie ma planów, jest wolne, a i tak kończy się katastrofą? U nas było blisko, ostatnią niedzielę uratowała nam pogoda i bańki mydlane.
To był taki dziwny dzień, na końcu którego okazało się, że wszystkie drogi prowadzą do zen.
Miało być powoli i każdy miał być szczęśliwy. Starszy B chciał grać w piłkę, ale nijak nie można było skompletować drużyny, co chwilę ktoś szedł na chwilę do domu i nie wracał, ktoś inny przychodził, ale za chwilę musiał iść i B też wchodził i wychodził i marudził. I ja też, bo co chwilę musiałam otwierać mu drzwi.
Młodsza B wpadła w weekendową rozpacz, ponieważ jedyna koleżanka, z którą się bawi, wyjechała do babci. I B została sama i nieszczęśliwa. Dodatkowo starszy B przyszedł na chwilę i obiecał, że zagra z nią w planszówkę. Ale po chwili się rozmyślił. Więc B zaczęła szlochać i pytać, kto ją ukarał takim bratem. Nie przyznałam się, że ja i jej ojciec.
A. wszedł na wagę, załamał się, z załamania wkurzył i znowu zaczął marudzić, że cały stół jest popisany i obklejony taśmą klejącą. Bo młodsza B tworzy i śpiewa. Mimo że ma swój pokój, znosi cały swój kramik z narzędziami do malowania, rysowania i budowania na dół, do dużego pokoju i namiętnie spełnia się w wymyślaniu rzeczy różnych. I im bardziej jest jej smutno, tym bardziej kreuje. Więc jak już A. pomarudził na nią, a tak naprawdę na swoją wagę i się pozłościł, co na młodszą B nie wpłynęło ani troszeczkę, to zabrał torbę na basen i tyle go widzieli.
Ja chciałam coś mądrego napisać i skończyć wreszcie tutorial o obsłudze lustrzanki i jeszcze zacząć czytać książkę, ale zanim się ogarnęłam, to już był czas na obiad. Zrobiłam obiad, a potem poczułam ogromną potrzebę popracowania nad swoim brzuchem, bo mam challenge z A. i jego kumplem, kto będzie bardziej wysportowany do lata, ale akurat wtedy B&B musieli mi zadać mnóstwo pytań. I rzuciłam te skłony w cholerę, bo wdech, wydech, myślenie i mówienie naraz nie jest możliwe. Odpowiedziałam na bardzo ważne pytania i wróciłam do nauki obsługi lustrzanki, bo mi zapał do sportu przeszedł. Poległam natychmiast na przesłonie, kiedy pojawiła się matematyka, zrobiło mi się słabo. I musiałam ze złości wyjsć i zrobić rundę wokół domu. Bo ani nic nie napisałam, ani nie poćwiczyłam, o fotografii nie wspominając.
Była piętnasta, świeciło słońce, a my siedzielismy zmęczeni tą wolną niedzielą jak diabli.
I nagle padło hasło: jedziemy nad wodę. Mamy swoje ulubione miejsce z drewnianym pomostem, spędzamy tam latem każde wolne popołudnie.
Usiedliśmy na pomoście, dzieci ściągnęły buty i zaczęły moczyć stopy w wodzie. Robić zawody, kto dłużej wytrzyma, bo woda o tej porze roku jest lodowata. Potem młodsza B robiła bańki mydlane, a starszy B biegał bez koszulki cały szczęśliwy.
Było cicho i ciepło. I nagle uciekły wszystkie poranne oczekiwania i rozczarowania. Nie był istotny brak drużyny piłkarskiej i przyjaciółki. Brzuchy i ich kondycja też przestały mieć znaczenie.
Słońce świeciło prosto w nos, szumiały liście i wszystko było takie, jak powinno być. Na miejscu, w tej chwili. Skupione na wiosennym popołudniu spędzonym razem.
Tak niewiele potrzeby, żeby było dobrze. Wystarczy się skupić, oddychać. I robić tylko jedną rzecz naraz. W zen jest takie określenie ichigyo-zammai, co oznacza mniej więcej koncentracja na jednej czynności.
Gdyby A. skoncentrował się tylko na potrzebie pływania. Ja tylko na pisaniu albo uczeniu się fotografii. Gdyby młodsza B tylko wycinała, a starszy grał w piłkę chociaż z jednym kolegą nie martwiąc się, że nie ma ich więcej. Niedzielne przedpołudnie wyglądałoby zupełnie inaczej.
Jak pływasz, to płyń.
Jak tworzysz to twórz.
Trzeba sobie o tym ciągle przypominać.
Mniej nie znaczy więcej.
Mniej znaczy lepiej.
Tak mi się pomyślało leżąc na pomoście.
Pozdrawiam ciepło. Buziak.