Rozwój Życie w zachwycie.

Luty, koniec marzeń i zapowiedź wiosny.

21 lutego 2017

Luty, koniec marzeń i zapowiedź wiosny.

Luty to nie jest fajny miesiąc do życia. No, może na czubku włoskiego bucika tak, ale nie w środku Europy, gdzie mróz zastępuje aktualnie siarczysty deszcz, a oferta owocowo – warzywna w sklepach to przede wszystkim produkty hiszpańskie wyrośnięte na wacie szklanej (wiem, bo widziałam film dokumentalny). Pewnie dlatego akurat luty skrócono o kilka dni, żeby dać nadzieję szybszej wiosny.

Akurat w lutym trudno uprawiać filozofię „tu i teraz” i uważności, kiedy myślami dawno już trwam w lipcu, a nawet w sierpniu, chodzę boso i oglądam wysyp meteorów.

Luty starałam się dotychczas ignorować, jakbym chciała nic nie wiedzieć o jego istnieniu, a jednak, do diaska, on jest i to jest mój luty, w moim kalendarzu i w moim życiu. Więc trzeba go traktować poważnie. I wyciągnąć wnioski. Chociaż niech będą jakieś wnioski, skoro wszystkie inne dni przeleciały przez palce.

Otóż w lutym przestałam marzyć. Tak mi się wydaje. Bo starszy B mnie zapytał, jakie mam marzenia, a ja mu powiedziałam, po chwilowym namyśle, że chyba nie mam. Stwierdziłam, że wszystko, co mi jest potrzebne, mam na wyciągnięcie ręki. Mam się do kogo przytulić, być dla kogo mądrą, mam kilku przyjaciół i jak się rozejrzę, to na prawo Zara, a na lewo Ikea. Czy można chcieć więcej?

Ale mam też już kalendarz, którego uczę się używać, co nadaje mi pewien rys życiowej profeski, że wiem, co robię jutro i w piątek. Zapisywanie nadchodzących wydarzeń dodaje im powagi i skupienia. I to i mi uświadomiło, że chciałabym jeszcze parę rzeczy, ale nie nazywam tego już marzeniami.

Kiedy miałam jakieś jedenaście lat marzyłam, że będę bardzo mądra, bardzo zamożna i gdzieś na obrzeżach Jeziora Bodeńskiego, dlaczego tam, nie mam pojęcia do dziś, będę dumnie i spokojnie z kimś wspaniałym żyła. 

Rzeczywistość jaka jest każdy widzi. Mądra jestem w wymiarze domowym: dla dzieci jestem bardzo mądra. Jeziora Bodeńskiego nie dane mi było zobaczyć i w zasadzie ta kwestia w ogóle przestała mnie interesować. Z dumnym życiem to bym nie przesadzała, a wspaniałość A. jest uzależniona od moich fochów, aktualnych zachcianek, melancholii i jeszcze kilku kryzysów, czyli krótko mówiąc jest dobrze i zwyczajnie, a czasem wcale.

Może marzenia się pojawiają wtedy, kiedy nie wiemy jeszcze, kim jesteśmy i szukamy jakiejś luksusowej wersji siebie wyczytanej z gazetek dla nastolatków, a potem z książek kilku milionerów?

W końcu jeśli młodsza B marzy o domku dla swoich minifigurek, a starszy B o pokoju w piwnicy, to jest w tym oczekiwanie spełnienia tego marzenia przez jakieś zewnętrzne siły sprawcze, w tym wypadku A. i mnie. Kiedy ja marzyłam o życiu nad Jeziorem Bodeńskim, to też miałam ekscytację i tę wielką nadzieję, że życie mi się tak poukłada, jakoś magicznie poukłada bez mojego udziału, że to się spełni.

Może marzenia uciekają z wiekiem? Kiedy już udaje nam się ustalić, kim jesteśmy i kiedy okazuje się, że to wszystko, z czym kładliśmy się spać, dzisiaj nie jest nam potrzebne? I nawet jeśli, to nikt nam tego wymarzonego życia nie zrobi? Tylko my sami.

Więc nagle z marzeń, jeśli ma się odwagę, robią się plany do wykonania. I radość z małych rzeczy, które udają się na co dzień. Że jak już chcę mieć inną pracę, to porzucam marzenie, że jakiś head hunter mnie odnajdzie (jak?) i zaproponuje super, ekscytującą posadę za godziwą pensję. Tylko wstaję z kanapy, maluję oko i lecę po nową fotę do cv. I szukam tej pracy.

Miałam marzenie o wyjeździe z miasta i lutowy pobyt w górach uświadomił mi, że to nie marzenie, a już potrzeba i plan i że czas ruszyć się, zakasać rękawy i przestać wizualizować, tylko brać się do roboty. Szukać nowego miejsca. Działać.

Marzyło mi się jeszcze wczoraj nieśmiało, kiedyś, może, napisanie czegoś dłuższego, a od dzisiaj rana wiem, że jeśli będę nazywać to marzeniem, to też takim pozostanie i na swojej mowie pogrzebowej nie usłyszę nic więcej poza życzeniem wiecznego spokoju. Jak chcę być autorką czegoś, to muszę przestać siedzieć  na tym okropnym fejsbuku i nie czekać na przypływ weny, tylko wziąć się do pracy.

Myślę, że spełnianie marzeń to kwestia deportacji wewnętrznego sabotażysty, który najbardziej lubi kanapę i wzdychanie. A potem to już idzie, je.li naprawdę się tego chce.

A w kwestii wiosny to za tydzień jest ostatni dzień lutego i jutro, celem umilenia środy, zamierzam iść do pracy w półbutach.

Bye bye śniegowce i brak kształtów

Pozdrawiam cieplutko. Cmok.

TAGS
POWIĄZANE WPISY
Aga Krzyżanowska
Wiedeń/ Świdnica

Literatka, fotografka, nefelibata. Opowiadam historie o codzienności, w której w soboty jest zen, a we wtorki końce świata (albo na odwrót i w zupełnie inne dni). Czasami piszę książki, zawsze mam w torbie aparat, na ogół polegam w kuchni. Codziennie bujam w obłokach. Stamtąd wszystko lepiej widać.

Facebook