Hipsterski minimalizm z przedmieścia.
Hipsterski* minimalizm z przedmieścia.
Pakując się ostatnio na kilkudniowy wypad, okazało się, że dałam radę używając torby, w której normalnie leżą tylko moje rzeczy treningowe. Czyli buty, ręcznik, t-shirt i spodnie, a więc gabaryty niewielkie. Spakowałam do tej torby dwie pary dżinsów, jedną sukienkę, trzy swetry, koszule i kilka podkoszulek. Nie poszło mi tak dobrze z butami, bo to, wiadomo przecież, inna historia i w osobnej torbie były kozaki i inne kozaki i jeszcze kalosze, adidasy i wysoki obcas, choć w rezultacie skończyłam i tak na chodzeniu w butach emupodobnych, bo było zimno.
Nie spakowałam się tak dlatego, żeby udowodnić, jak jestem cudownie minimalna, ale dlatego, że nie cierpię pakowania, czyli z lenistwa. Wygoda wzięła pierwszeństwo nad byciem stylowym każdego dnia inaczej. I okazało się, już po raz drugi, że wystarczyło tyle, ile wzięłam.
W listopadzie dokonałam aktu niebywałej cierpliwości i próby bycia japońskim wzorem doskonałości, kiedy to wszystkie koszulki w domu poskładałam według metody Marii Kondo, po tym, jak lekarz wysłał mnie na zwolnienie, kiedy na pytanie co u mnie, padłam mu na stół z potokiem łez. Misterne składanie t-shirtów w wąziutkie paseczki, które mają samodzielnie stać, nie tylko naprawiło mi głowę, ale pokazało, ile ja ciągle jeszcze mam rzeczy, choć przecież latem wywaliłam już pół domu, i w ilu tych rzeczach, które jeszcze mam, nie mówiąc o reszcie rodziny, nie chodzę.
Przypomniały mi się te dwa zdarzenia wczoraj, kiedy uświadomiłam sobie, że już połowa stycznia, a ja jeszcze ani razu w tym roku nie zaliczyłam WYPRZEDAŻY. I ani razu mi się NIE zachciało. Trochę ma pewnie na to wpływ mróz i jakikolwiek brak chęci przemieszczania się, bo wczoraj na przykład chyba zamarzła mi twarz, jak wracałam do domu, ale na pewno też wiem, że zakupy zwyczajnie przestały mnie tak bardzo kręcić. W ogóle coś mi się stało, bo jedyną kobiecą gazetą, jaka kupuję, jest zachodnie wydanie In Style`a, tak, żeby się ogarnąć w trendach i co powinnam w nowym sezonie, a tu grudniowy numer się zakurzył i jeszcze nawet nie przekartkował. Upadek.
Czytałam przez ostatni czas sporo o minimalizmie, ciągnęło mnie w tamtym kierunku intuicyjnie od dawna, zaliczyłam instagramy i minimalne piękno blogów polskich i angielskich. Ale doszłam do wniosku, że wolę swoje szukanie środka i lekko hipsterską wersję minimalizmu z przedmieścia.
Bo uwielbiam małe rzeczy i niewiele rzeczy, ale że tak całkiem w ramach trendu i z mainstreamem i wszędzie i w każdej dziedzinie życia, to już chyba mniej.
Na wyprzedaże mi się chodzić nie chce, bo to bez sensu. Nazbieram tych klamotów i już po drodze płaczę, po co ja tyle wydałam, a oddać nie mogę, bo celowo nie wzięłam rachunku, żeby mi przypadkiem nie wpadło do głowy zaraz oddać. Poza tym wiem już, co lubię i w czym nadaję się do wyglądu publicznego. Co potwierdził mi ostatnio A., kiedy po kolejnym wchłonięciu przez Zarę, wróciłam z wypiekami i rozgorączkowana, pokazując mu kolejne swetry, na co on: no bardzo piękne, jak zwykle, takie twoje, zawsze do siebie podobne. No racja. Nie ma co eksperymentować i ulegać trendom, a wiadomo, że najlepsza w trendach jest Zara, która trendy dostarcza regularnie w każdy czwartek, więc można sobie tylko zadawać pytanie: jak żyć, panie, jak z tym żyć?
Więc bardzo mi jest teraz dobrze z tą swoją wewnętrzną, niewymuszoną trendem potrzebą sprzątania, wyrzucania i braku chęci nowych dżinsów, tylko dlatego, że dziury na kolanach już nie są en vogue.
Dobrze mi jest, że nie odwiedzam regularnie pchlich targów, bo już nie miałam gdzie znosić tych dzbanków i ramek na zdjęcia. Już mi wystarczy.
Dobrze mi, że rozmawiam o tym z dzieciakami. O pierdylionach zabawek, milisekundach szczęścia po ich otrzymaniu i chęci do pierdyliona następnych. Im też już objaśniłam, co to decluttering i zrobiliśmy porządki wspólnie.
Dobrze jest mieć mniej, gratów, klamotów, zastanowić się nad kolejnym gadżetem, pluszakiem i lego. O zaletach tego napisano już tyle, że nie ma się co powtarzać: czas tracony na zakupach, pieniądze, zajęte miejsca w domu, znowu czas, tym razem na sprzątanie i upychanie tego.
Ale jest kilka zakładek, których nie będę minimalizować, bo są mi do życia niezbędne i to jest mój hipsterski minimalizm z przedmieścia, który uprawiam.
Na przykład dwa miesiące temu zrobiłam podejście do książek, a mam ich sporo. Faktycznie, dużo uległo declutteringowi, reszta zrozpaczona leży na schodach i czeka na mój wyrok.
Wyrok zapadł.
Odkurzę je czule i włożę na półki. Lubię je, nie męczy mnie regularne ścieranie z nich kurzu. Uwielbiałam to zajęcie jako dziecko i pryszczata małolata. Powyciągać je, dotknąć, ustawić w nowym porządku, przy okazji do którejś wrócić, dać jej odżyć i być potrzebną. Tak samo mam z kilkoma gazetami. Ogromną część faktycznie oddałam na śmietnik. Ale część jest. Bo mają piękne zdjęcia i czasem lubię je pooglądać, nawet, jeśli to jest dwa razy w roku.
I tak samo jest z wielkością mieszkania. Jest duże, potrzebuje dużo pracy i czasu do ogarnięcia. Ale nie chciałabym mieć mniejszego miejsca do życia. Wręcz przeciwnie, chiałabym mieć dom za miastem i móc się utytłać w tym sprzątaniu jeszcze bardziej. Bo przestrzeń jest mi potrzebna, światło i duża ilość okien. Wolę oszczędność mebli i dodatków.
Tak samo mam z jakością pewnych rzeczy. Nie mogę, no nie mogę zrezygnować z kilku kosmetycznych, absolutnie niezbędnych mi do życia rzeczy takiej, a nie innej firmy made in France, których używam od lat. Po pierwsze są po prostu dobre, po drugie mam z każdego produktu po sztuce jednej. Po trzecie, za każdym razem jak je porzucałam na rzecz taniej a więcej, to wracałam z podkulonym ogonem.
I z drogich rzeczy to jeszcze zbieram na pewne piekielnie drogie urządzenie kuchenne zwane Termomixem, bo nie dość, że zastąpi mi wszystkie pozostałe, które zajmują miejsce, to jeszcze jestem absolutnie przekonana, że dzięki niemu wreszcie zostanę mistrzynią kuchni, bo wiele rzeczy robi się szybciej i prościej.
A tak już całkiem serio. Minimalizm jest mi bardzo bliski. Ma sens filozofia rozróżniania zachcianek od potrzeb. Ma sens zastanawianie się, czy pracować coraz więcej po to, by coraz więcej mieć, to jest ta właściwa droga do życiowego spełnienia. Porządki w szafach to naprawdę chwila katharsis. I w końcu lepiej kolekcjonować wspomnienia niż rzeczy, bo tych ostatnich ze sobą na drugi świat nie zabierzemy.
Ale mój hipsterski minimalizm z przedmieścia uważa, że każdemu według potrzeb. Czyli świadomie i redukować tam, gdzie naprawdę przerosło, ale zostawić tam, gdzie jest dobrze i po prostu potrzebne, nawet jeśli według wszelkich reguł nieposiadania jest tego za dużo.
Inaczej wpada się w sidła systemu, który oferuje minimalistyczne meble, świeczki, poradniki, kalendarze i inne niezbędne minimalistyczne rzeczy, które opróżniają nam portfel.
A tak przynajmniej zachowujemy wolność wyboru, która jest bardzo cenna we współczesnym świecie.
Ps. *Hipsterski: przymiotnik pochodzi od wyrazu hip z afrykańskiego narzecza Wolof (teren Senegalu) i oznacza obudzonego, tego który ma oczy otwarte.
Ps.2. Wspominam tylko, żeby kontekst hipsterstwa był jednoznaczny:)
Pozdrawiam spod koca. Cmok.