Życie w zachwycie.

Punkty zaczepienia.

13 grudnia 2016

Punkty zaczepienia.

Sa takie dni, kiedy mimo najlepszej woli dobrego współistnienia, braku oczekiwań i chęci prostego życia, wszystko się komplikuje. Czasem świat nie chce współpracować. Wszystko jest za duże i wyjątkowo wspiera grawitację. Czyli ciągnie w dół. Czyli jest do dupy. A ja przestaję być mocna i chcę uciec do Tybetu,

Mimo regularnego przewracania się o zbyt długi cień własnej melancholii, jestem jednak typem fightera. Nawet kiedy zaciskam pięści, żeby się nie rozsypać, to i tak po bezsennej nocy poprawiam rano przedziałek i otwieram kolejny dzień tygodnia. Zakładam mocne buty, które konkretnie stukają i z kopa, fachowo, traktuję własne i obce demony. Na ogół pomaga.

Ale są też dni, że konfrontacja z moją cholewką w ogóle ich nie rusza. Kiedy brak proporcji jest zbyt duży i większość kłopotów przychodzi z zewnątrz. I wtedy potrzebuję punktów zaczepienia. Tych małych wielkich constans, które trwają, chociaż się wydaje, że już wpadam w Rów Mariański rozpaczy. Constans ratujące życie.

B&B. Moje dzieci. Te ich niewzruszone niczym, moim brakiem cierpliwości, czasem irytacją, ich niewzruszone moją miną pitbulla z pedagogicznym nadęciem, powtarzane codziennie w duecie, do mnie mami, kocham cię. I ten las ramion i czułości, głupkowatość zaspanych poranków. Wszystko, co codziennie bezwarunkowo i niezmiennie dostaję.

W te dni, kiedy ciemność jest zbyt długa, biegnę do pokojów dziecinnych, żeby wciągnąć zapach niewinności i beztroskiej jeszcze ufności i wiary we mnie. Tam zawsze usłyszę, że jestem najmądrzejsza i mam wszystkie naje świata. I jeszcze mi grzywkę uczeszą. I że jak się potulimy, to od razu będzie lepiej. Jest.

Przestrzeń pod stopami i nad głową. Demony i strachy lubią małe miejsca, bo wtedy wydają się większe. Najlepiej założyć buty i kiedy wszyscy jeszcze śpią, wybiec w podróże po okolicy i własnym umyśle. Każdy krok produkuje endorfinę, która chichocząc rozdmuchuje pesymizm myślenia. Po kilku kilometrach i braku oddechu, wielkość spraw do załatwienia nabiera innych rozmiarów. A wobec wielkiego błękitu przyziemność moich problemów staje się absurdalna. Po co się zamartwiać, wnet i tak zginiemy w zupie, jak mawiała kapusta w wierszu Brzechwy.

Ciepłe swetry zimą. Zakopywanie się po szyję w wielkim swetrze umożliwia przetrwanie nie tylko zimy, ale też mentalnej strefy zero, kiedy wydaje się, że następuje koniec świata i nawet czarny humor idzie się powiesić. Czasem trzeba uciec w wewnętrzne dziecko, zamknąć oczy i udać, że świat nie istnieje. Po powrocie z króliczej nory perspektywa własnej, dużej kanapy staje się znacznie przyjemniejsza i można już na nowo szukać własnej mocy.

Słońce. Nic mnie bardziej nie przekonuje do wstania i podniesienia głowy, niż widok słońca, które zagląda przez żaluzje. Myślę, że w przypadku mojego urodzenia nastąpiło jakieś wielkie nieporozumienie. Że jak to tak urodziłam się w Polsce, a nie co najmniej na samym czubeczku włoskiego buta? Kiwałabym się na nim szczęśliwa do końca życia, umoczona po pachy w witaminie D, sącząc przy tym Campari.

Decluttering. Nic tak dobrze nie robi, jak wysiłek fizyczny. Tak sobie wszystko powyrzucać z szaf i zmniejszyć ich zawartość o połowę. Upocić się i wściec, ile tu niepotrzebnie wydanych pieniędzy, a potem na nowo wszystko powkładać. Bezcenne. Z każdą złożoną pięknie rzeczą składa się bardziej prosta myśl i w coraz bardziej jasnym kolorze.

Budyń waniliowy i wino. Tu jakby tłumaczenie dlaczego nie jest potrzebne. Zasadność dyskusji, co bardziej szkodliwe cukier czy alkohol też nie. I zasadność akurat takiego constans tym bardziej. Wobec jednakowej perspektywy zejścia z tego świata, zejście z niego bardziej szczęśliwszym i na lekkim haju wydaje się lepszą opcją. I budyń i wino mają tę zaletę, że o nic nie pytają. Po prostu rozumieją.

Tak sobie myślę, że warto na wypadek chwilowej katastrofy mieć pod ręką swoją własną listę punktów zaczepienia, które nie pozwolą się nigdy do końca załamać i znajdą jakieś budujące widoki na przyszłość.

Idę robić budyń. I turlam się do dzieci.

Pozdrawiam już przedświątecznie. Cmok.

TAGS
POWIĄZANE WPISY
Aga Krzyżanowska
Wiedeń/ Świdnica

Literatka, fotografka, nefelibata. Opowiadam historie o codzienności, w której w soboty jest zen, a we wtorki końce świata (albo na odwrót i w zupełnie inne dni). Czasami piszę książki, zawsze mam w torbie aparat, na ogół polegam w kuchni. Codziennie bujam w obłokach. Stamtąd wszystko lepiej widać.

Facebook