Wiedzieć lepiej.
Wiedzieć lepiej.
Żyjemy w takich ciekawych czasach, że każdy może być mądry i ma jakąś opinię. Dzięki całodobowemu dostępowi do internetu i miliardom nowych informacji dziennie, można mieć zdanie na każdy temat i formować je każdego poranka na nowo.
Można wyrobić sobie zdanie na temat polityki, książki, stylu życia i na temat kogoś. I każdy wie lepiej, każdy ma swoją lepszą rację. Można się wypowiadać, komentować i mówić lepiej zrób to, na twoim miejscu zrobiłabym to. Albo to co robisz jest bez sensu. I ty do dupy.
Ludzie oceniają i wypowiadają opinie nie znając kontekstu, po prostu święcie wierząc w nieomylność swoich słów i własnych, zawsze lepszych wyborów.
Tak mi się jakoś poukładało, że od bardzo wielu lat jestem zdana na podejmowanie decyzji sama. Dojrzałam życiowo dość wcześnie, nikt nie towarzyszył mi, jak podjęłam pierwszą po studiach pracę, jak zdecydowałam się założyć rodzinę i urodzić dzieci. Wszystkie dorosłe odcinki mojego życia, odbywały się metodą prób i błędów i nauki brania na klatę własnych wyborów. Czasem lepszych, czasem gorszych.
Nauczyć się rozumieć.
Pracując teraz z ludźmi i ogarniając im życiorysy, nie tylko na papierze, nabieram tym bardziej przekonania, jak subtelną i skomplikowaną materią są ludzkie doświadczenia.
Każdy z nas składa się z codziennych decyzji, lepszych, głupszych, ale naszych własnych. I to, co jest dobre dla mnie, niekoniecznie musi być dobre dla ludzi, którzy opowiadają mi swoje historie i szukają odpowiedzi, co dalej. Nie mówię im, jak mają żyć, bo to ich historia, pytam, co chcą i mogą z tym, co mają, zrobić.
Myślę, że życie byłoby dużo prostsze, gdybyśmy przyjęli, że ludzie nie potrzebują na dzień dobry naszych rad i naszej opinii o sobie. Potrzebują wtedy, kiedy o nie poproszą. Tylko wtedy.
Wiem, że nieocenianie kogoś udaje się tylko mocnym jak Jedi tybetańskim buddystom i nam, zwykłym śmiertelnikom, z automatu narzuca się opinia na temat kogoś, czegoś i jakiegoś wyglądu, w końcu to prawo psychologii, że coś widzimy i natychmiast interpretujemy. I nie od parady mówi się, że pierwsze wrażenie ma tylko jedną szansę. Ale to, co myślimy, a to, co i jak komentujemy na czyjś temat, to zupełnie inna sprawa.
Każdy z nas chce być najfajniejszą wersją siebie, robi i otacza się tym, co mu się podoba i co dla niego jest najlepsze. Moje lubienie czegoś i podobanie się też ewoluuje. Kwestia dojrzałości, zmiany poglądów i potrzeb.
Nie przyszłoby mi do głowy mówić komuś, że powinien kochać szpinak, tylko dlatego, że ja jestem roślinożercą. Nie wypowiadam się na temat metod wychowywania dzieci, tylko dlatego, że jakaś metoda sprawdza się u mnie. Szanuję wybory życiowe innych, dla których symbolem statusu są rzeczy, podczas kiedy mnie odpowiada mieć mniej.
Nie oceniam wartości czyjejś pracy i nie mówię, co mi się podoba, a co nie i co powinno być. Czyjaś praca i twórczość jest zawsze wynikiem jakiegoś wysiłku i chociażby z tego powodu należy się komuś szacunek. Nie wchodzę do czyjegoś mieszkania i nie krzyczę jessu, kto ci podpowiedział ten kolor ścian. Nie krzywię się na widok rozhisteryzowanego dwulatka i matki, która na niego krzyczy. Może walczy z nim od godziny, może właśnie wraca z pracy i nie ma siły na cierpliwość? Nie wiem.
Myślę o chłopcu, który od jakiegoś czasu przychodzi do starszego B, grają razem w Minecraft. Głośny, nadpobudliwy, jego emocje, kiedy gra, rozsadzają pokój. I najprościej byłoby włożyć go w pudełko kiepskiego wychowania. Ale on ma za sobą dzieciństwo bez rodziców i mobbing w poprzedniej szkole. To tłumaczy to wielkie rozedrganie, nawet jak oddaje talerz po zjedzonej u nas zupie.
Nie zadać sobie pytania dlaczego jest najprościej i akurat tej prostoty nie lubię.
Zrzucamy z siebie własne frustracje według przewrotnej zasady, której nie jesteśmy świadomi, że tam, gdzie nas samych najbardziej uwiera, tam najczęściej mamy najwięcej do powiedzenia.
Komentowanie cudzego zachowania, czyjegoś życia, mówienie komuś, jak ma żyć w ogóle, jest dużo łatwiejsze niż zajmowanie się sobą. Usprawiedliwia często własne braki i nieudane wybory.
Uczę się wysiłku zastanawiania się nad ludźmi. To narzuca pokorę i odbiera arogancję bycia lepszym. Rozmawiam też o tym często z moimi dziećmi.
Nikt z nas nie chce być śmieszny, kłopotliwy, za mały, za wysoki, za głupi, źle wychowany. Nikt z nas nie rodzi się zły, zbyt głośny, zbyt wycofany.
Dzieci nie rodzą się nadpobudliwe, krzykliwe i agresywne. Za tym stoi zawsze jakaś smutna, dziecięca historia, która rośnie, aż stanie się dorosła.
Każdy z nas chce być wystarczający. Każdy z nas pragnie być szczęśliwy ze sobą.
Może gdybyśmy tylko się częściej zatrzymywali w pół słowa zanim znowu będziemy wiedzieć lepiej?
Rzeczywistość nadmiaru dotyczy też słów.
Nie wszystko musi nam się podobać, nie wszystko musimy akceptować, ale można zdobyć się na ten wysiłek i pozwolić innym być sobą i żyć po swojemu.
W końcu tego większość z nas też chciałoby dla siebie, czyż nie?
Pozdrawiam, czekając już z młodszą B na Mikołaja:)
Cmok.